Nie traćmy czasu, piszmy rodzinną kronikę!

Ogromną frajdę sprawiło mi pisanie kroniki rodzinnej. Celowo użyłam słowa „pisanie”, a nie „napisanie”, bo sam proces budowania koncepcji, szperania w archiwalnych zdjęciach, wyszukiwania różnych materiałów, rozmów z członkami rodziny czy tworzenia drzew genealogicznych był niezwykły. Mimo, że interesowałam się historią swojej rodziny  – choć w sumie nie aż tak intensywnie, jak byłabym powinna, gdy wielu moich przodków jeszcze żyło – dopiero pisanie uświadomiło mi, o jak wielu kwestiach nie miałam pojęcia.

Osobiście uważam, że każdy, kto choć trochę czuje się na siłach, powinien taką rodzinną kronikę stworzyć. Dlaczego?

nnWątpliwe, aby cudne archiwalne zdjęcia rodzinne w kolorze sepii, które zwykle trzymamy gdzieś w pudełkach, nasze dzieci czy wnuki otoczyły troskliwą opieką – pewnie gdzieś zaginą w pomroce dziejów, zwłaszcza tych cyfrowych, gdzie analog to póki co przeżytek. Warto je przejrzeć, zeskanować (a nawet i nie, zaraz o tym napiszę) i wykorzystać w książkowej publikacji, która – rozdana po rodzinie czy przyjaciołach – będzie na pewno trwalsza w swojej żywotności. Przyznam, że widok okładki skompilowanej z rodzinnych zdjęć moich przodków, wywołał we mnie euforię…

Ale od początku.

Pomysł narodził się około pięciu lat temu, kiedy zdałam sobie sprawę, że coraz więcej moich bliskich odchodzi. Bezpowrotnie. I że za chwilę niczego nowego się o mojej rodzinie nie dowiem i nie zweryfikuję tego, co zostało w pamięci. Nadeszła więc chwila, że dojrzałam do napisania takiej kroniki. Napisałam kilka kartek – i odłożyłam je na jakieś trzy lata…

Wisiało to jednak nade mną i wołało. Przeglądałam na okrągło te same zdjęcia, wpatrywałam się w twarze dawno zmarłych przodków, zastanawiałam się, jak żyli. Od czasu do czasu szperałam w genealogii dostępnej w Internecie, ale nie zawsze miałam szczęście. Utknęłam na przykład przy mojej praprababci, które nazywała się z domu bardzo „niebanalnie”, bo Józefa Kowalska… W takich sytuacjach nieoceniona okazała się moja przyjaciółka, też pisząca, a przy okazji wielka pasjonatka genealogii. To jej hobby. Wystarczy rzucić hasło, a ona siada i bardzo sprawnie wyszukuje wszelkie brakujące pokrewieństwa po mieczu i po kądzieli. Józefa Kowalska nie była dla niej żadnych wyzwaniem, a ja oniemiałam z wrażenia, gdy zobaczyłam, która ze znanych postaci w rodzinnym mieście jest moim wujkiem z racji tej Józefy… Młodszy o parę lat wujek też oniemiał – i to była jedna z wielu niespodzianek, jakie przytrafiły mi się podczas pisania kroniki…

Gdy już skompletowałam drzewo genealogiczne czterech rodów (dwie ze strony Matki i dwie ze strony Ojca) uznałam, że w końcu wypadałoby usiąść i pisać! Ale szło mi opornie do momentu, gdy zaczęłam wstawiać zdjęcia.

lll (1)Początkowo bowiem chciałam wszystko napisać, zdjęcia poskanować i całość oddać jakiemuś grafikowi do złożenia. Ostatecznie znalazłam w domu starą płytę z Wordem 2003 i i jak umiałam, tak sama złożyłam. Uważam, że to był strzał w dziesiątkę, bo układanie zdjęć na kolejnych stronach porządkowało całą kronikę. Postaci wyłaniały się jedna po drugiej, i aż prosiły, bo obok opisać historię ich życia. Gdy weszłam w pewien rytm, kronika pisała się już w zasadzie sama.

Rodzina mojego Ojca, z którą byłam bardziej związana, okazała się dość standardowa, natomiast rodzina Matki to była istna kopalnia nieprzebranych tematów i wątków! Niby niektóre dobrze znałam, ale gdy przyszło do ich spisywania, moja ciekawość i zachłanność na wiedzę rosła. Skontaktowałam się z moją ciocią, Adelą, taką dobrze 80 plus, z którą nigdy wcześniej nie rozmawiałam (nawet nie wiedziałam, że istnieje), a która tak wiele rzeczy mi opowiedziała, i to z pierwszej ręki, że wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem, także jej niezwykłej, wręcz fotograficznej pamięci.

Tak się w mojej rodzinie złożyło, że w czasie II wojny światowej 8 osób zostało brutalnie zamordowanych przez Niemców. Ciocia Adela podesłała mi zdjęcie, którego wcześniej nie znałam, a na którym cała rodzina pozuje fotografowi. Pośrodku seniorzy rodu, a wokół ich synowie i córki, synowe i zięciowie, wnuki i prawnuki. Rok 1938 lub 1939. Piszę tak: „Kto mógł przypuszczać, wykonując tę sielankową rodzinną fotografię, że wkrótce nadejdzie wojenna zawierucha i ośmiu mężczyzn z tego zdjęcia, w tym dwóch młodzieńców, zginie? Mam nieodmienne wrażenie, że mój dziadek Tadek dlatego uciekł spod luf karabinów (w trakcie rozstrzeliwania całej rodziny tylko mojemu 22-letniemu wówczas dziadkowi udało się uciec), a potem urodziła się – dość zaskakująco – moja Mama, bym to wszystko ja, jej córka, mogła po latach opisać. Odkrycie cioci Adeli, o której istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia, a która jest jedynym świadkiem tamtych wydarzeń, tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu”.

Dokładnie takie właśnie uczucie towarzyszyło mi podczas pisania kroniki: moi przodkowie wołali, by przywrócić pamięć o nich! Wołali z każdą napisaną na ich temat stronicą, z każdą wklejoną fotografią! Sami doświadczycie tego uczucia, gdy tylko zaczniecie pisać.

Niesamowite okazały się również moje prababcie i moi pradziadkowie. Z okruchów pamięci budowałam ich życie, znojne i trudne.

kkkKolejny fragment kroniki: „Moim prababciom przyszło żyć w bardzo ciężkich czasach, w okresie zawieruchy dwóch wojen światowych. Wszystkie – oprócz babci Zosi, która miała trójkę dzieci – urodziły po kilkanaścioro potomków, wielu z nich nie dożyło dorosłości. Dzieci umierały wtedy bardzo często. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to niewiarygodne: jak żyć, gdy z 15 dzieci przeżywa jedynie czworo (przykład babci Marii Kubik, która nie nadążała z pochówkiem kolejnych dzieci umierających z powodu zarazy), albo również z 15, które w bólach powijesz, wykarmisz, odchowasz, czterech dorosłych synów zabiją ci Niemcy – tak było w przypadku babci Julianny Burchackiej? Pomijam pytanie, jak tyle dzieci można było w ogóle urodzić? Wszystkie prababcie musiały bardzo ciężko pracować na gospodarce. One nie znały pojęć: odpoczynek, relaks, wczasy, urlop czy chwila tylko dla siebie. Ciągle były w ciąży, rodziły, karmiły, zajmowały się domem, pomagały w obrządku czy w polu, darły pierze, szyły, dziergały, zapełniały spiżarnie na zimę, chodziły po chrust, karmiły stworzenia i całą rodzinę, a wyżywić 15 ciągle rosnących „gąb” to nie jest proste zadanie. Wiosną, latem, jesienią i zimą. Zimą było ciężko, na przednówku jeszcze gorzej. Zahartowane życiem. Moje życie przy ich to błogie lenistwo.

Ciocia Adela zapamiętała babcię Juliannę jako bardzo wysoką, przystojną kobietę, a nawet „kawał kobiety”. Julianna wyszła za mąż w wieku zaledwie 17 lat, rodziła dzieci jedno po drugim, niestety, maluszki często umierały. Julianna pomagała mężowi w gospodarce – to sformułowanie jest jednak bardzo pojemne. Oznacza pracę od świtu do nocy bez chwili wytchnienia, a dodajmy, że to były czasy bez prądu, bieżącej wody i wszelkich udogodnień. Chowała też wnuki, którym matki umierały podczas porodu, i inne też, bo wszyscy mieszkali przecież razem. – Ale jak babcia śpiewała Gorzkie Żale, to pół wsi się schodziło i jej wtórowało! – mówi Adela. – Hodowała gęsi na pierze, bo przecież pod czymś trzeba było położyć te  20 osób w domu, a w sklepach pierzyn czy kołder nie było. O wszystko należało zadbać samemu. Szła do Żyda, kupowała materiał, darła pierze i sama wszystko szyła. (…) Co rano gotowała barszcz i ziemniaki z okrasą dla całej rodziny, w południe były jakieś pierogi czy kluski, na kolację też coś w tym stylu. Na pewno nie było kanapek, bo dłużej by się je dla wszystkich robiło, niż jadło. Babcia Julianna słynęła z pieczenia pysznych bochnów chleba w piecu. Moja Mama pamięta jeszcze ich widok („z dziesięć ich zawsze było” – mówi), zapach i smak nieporównywalny dziś z niczym. Pajdy chleba były wyśmienite ze śmietaną i cukrem, a nawet ze zwykłą wodą i cukrem (…)”.

jj (1)Niesamowite było też, że nawiązałam kontakt z rodziną brata mojej babci. Piotr miał w wieku ponad 40 lat wyjechać z rodzinnej miejscowości, ożenić się gdzieś tam i tyle o nim słyszano. Zaczęłam szperać w necie i natrafiłam na Jerzego, który miał to samo nazwisko i uderzające podobieństwo do twarzy człowieka, który patrzył na mnie z jedynego zachowanego archiwalnego zdjęcia. Napisałam do niego na Messengerze i oto po wielu miesiącach dostałam odpowiedź: tak, Piotr to mój ojciec. Jerzy okazał się niesamowitym człowiekiem, był nawet burmistrzem jednej z miejscowości oraz człowiekiem wielu pasji i talentów. Udało mi się nawet porozmawiać z żoną brata mojej babci, 98-letnią dzisiaj panią Czesławą, która zachowała świetną pamięć, a przesłana kronika dostarczyła jej wielu wzruszeń.

O takich ciekawych kwestiach, które zadziały się podczas pisania rodzinnej kroniki, mogłabym jeszcze wiele napisać. Ten post ma być zachętą dla Państwa, byście sami podjęli ten trud, a na końcu poczujecie coś bardzo fajnego: satysfakcję.

No i książka rozdana po rodzinie sprawi, że pamięć o przodkach nie zaniknie. A o to chyba chodzi.  

Tajemnice Gietrzwałdu

Zaintrygował mnie Gietrzwałd. O Lourdes, Fatimie czy Medjugorie słyszał prawie każdy, a jak się mówi o Gietrzwałdzie, to rzadko kto wie, o co chodzi. Sama odkryłam Gietrzwałd całkiem niedawno, a przecież jestem wierząca, praktykująca i wiele czytająca. Cóż…

Rok temu pojechałam do Gietrzwałdu turystycznie. Była letnia niedziela, spodziewałam się prawdziwych tłumów. W końcu to tutaj miały miejsce jedyne w Polsce potwierdzone i uznane przez Kościół objawienia Najświętszej Maryi Panny: oczami wyobraźni widziałam zapchane do granic możliwości parkingi, setki pielgrzymów, pełno budek ze wszystkim, głównie z frytkami, a może i plastikowymi butelkami na święconą wodę w kształcie Maryi z odkręcaną, z całym szacunkiem, jej główką….

Zastałam ciszę i spokój. Wokół przykościelnej kapliczki, gdzie rósł klon, na którym Matka Boża przez dwa miesiące objawiała się dwóm dziewczynkom stało kilka ławek, które nawet do połowy nie były zajęte. Na naszą prośbę wyszedł miły i dość znudzony ksiądz, który przedstawił w skrócie historię objawień. W kościele na mszy tłumów też nie było. Sklep z pamiątkami był zamknięty, a do źródełka z cudowną wodą – zgodnie z przekazem poświęciła ją sama Maryja –szliśmy tylko my.

Z jednej strony widok był zaskakująco kontemplacyjny i sprzyjający modlitwie, z drugiej, no właśnie: gdzie są pielgrzymi?

Postanowiłam zgłębić temat. Zamiast jednak dowiedzieć się, dlaczego w Gietrzwałdzie nie ma tłumów (w sumie niech tak zostanie, komercji wszędzie aż nadto), dowiedziałam się wielu innych ciekawych rzeczy z Gietrzwałdem w tle. Kupiłam książkę Stanisława Krajskiego „Gietrzwałd, niepodległość, masoneria”, która tak naprawdę okazała się zaproszeniem do innej publikacji, tym razem Grzegorza Brauna „Gietrzwałd 1877. Nieznane konteksty polityczne”, której jeszcze nie przeczytałam. Odsłuchałam natomiast wykład na Youtube, który pan Braun wygłosił 3 maja 2018 roku, czyli równe dwa lata temu. Prawie półtorej godziny zleciało mi jak z bicza strzelił, a ponad 145 tysięcy wyświetleń wykładu dowodzi, że jest to popularne wydarzenie w necie. Jeśli ktoś interesuje się tego typu kwestiami, czyli połączeniem historii, polityki i Bożej ingerencji – ja interesuję się bardzo – to nie będzie to czas stracony.

O co chodzi? Napiszę w skrócie, w zasadzie zasygnalizuję temat, by zachęcić do jego samodzielnego zgłębiania.

Prelegent – historyk z wykształcenia – zaznaczył, że długi czas nie łączył objawień w Gietrzwałdzie z 1877 roku z ówczesnymi politycznymi wydarzeniami w Europie. Również inne publikacje traktują ten okres niezależnie od siebie – albo zajmują się geopolityką, albo religijnymi doznaniami ludu Bożego. Za namową jednego z księży pan Braun połączył oba te aspekty – i oniemiał.

Istotnie, można oniemieć, bo jeśli komuś się wydaje, że Matka Boża – używając retoryki prelegenta – wstaje rano, patrzy na mapę świata i nieco znudzona myśli, gdzie i komu by tu się objawić, to jest w błędzie. Jej osobista interwencja to zawsze idealnie przemyślany plan. Zegarmistrzowski. W tym przypadku również – można rzec, że w naoliwiony już mechanizm, w te zazębiające się tryby wpadła nagle drobinka piasku. Która zniweczyła misterne knowania wielkich tego świata. Ale sposobu, w jaki Matka Boża zagrała im na nosie, nie zdradzę, trzeba samemu odsłuchać lub przeczytać!

Zdaniem historyka, popierającego swoją tezę licznymi dowodami, to dzięki objawieniom w Gietrzwałdzie nie doszło do kolejnego powstańczego zrywu Polaków, który byłby gwoździem do trumny dla naszego narodu. Zryw zaplanowano właśnie na 1877 rok, i był to jeden z elementów europejskiej układanki, mającej doprowadzić do wojny światowej, tej, która – dzięki objawieniom w Gietrzwałdzie – wybuchła 37 lat później, w roku 1914. Wtedy był już inny układ sił politycznych i mogliśmy wyjść z niej niepodlegli – gdyby do powstania zbrojnego i wojny doszło wcześniej, tak jak planowano, zdaniem prelegenta wykrwawilibyśmy się jeszcze bardziej niż po powstaniu styczniowym w 1863 roku, kiedy większość Polaków straciła swoje majątki, wszyscy ducha i morale, a elity znalazły się na zsyłce w Syberii. To byłby całkowity koniec Polski i koniec marzeń o niej.

Dlaczego Matka Boża na to nie pozwoliła? Czyżby nas tak bardzo ukochała? Z książki pana Krajskiego wynika, że owszem – i autor stara się to udowodnić zaczynając od postaci „wielkiej świętości zakonnika żyjącego we Włoszech, Juliusza Mancinellego (żył na przełomie XVI i XVII wieku), który szczególnie ukochał Polskę i Polaków jako naród, który wydał wielu świętych mężów”. Jemu to 14 sierpnia 1608 roku ukazała się Matka Boża, która powiedziała między innymi „A czemu mnie Królową Polski nie zowiesz? Ja to królestwo wielce kocham i wielkie rzeczy dlań zamierzam, ponieważ osobliwszą miłością ku mnie pałają jego Synowie…” To między innymi wydarzenie miało skutkować złożeniem ślubów lwowskich przez króla Jana Kazimierza 1 kwietnia 1656 roku i następnymi aktami oddania Polski pod opiekę Matki Bożej, co już łatwo można prześledzić surfując po Internecie – najbardziej znany jest ten z 3 maja 1966 roku, z okazji tysiąclecia państwa polskiego, gdy prymas Polski Stefan Wyszyński oddał nasz naród w macierzyńską niewolę Maryi. Co nie oznacza oczywiście, że – jak pisze Stanisław Krajski – wypełniliśmy orędzie Niepokalanej z Gietrzwałdu; zresztą ludzkość nie do końca posłuchała i wypełniła inne maryjne orędzia, choćby właśnie z Lourdes czy Fatimy. To nieprawdopodobne, ale niektóre zalecenia Matki Bożej, która osobiście zjawia się na Ziemi, bo wie więcej od nas i chce nas od czegoś uchronić i przed czymś przestrzec, do dzisiaj są niespełnione, a czasem hamulcowymi są papieże, arcybiskupi i biskupi. To równie fascynująca i zastanawiająca lektura. Powstał nawet na ten temat film, którego projekcję oglądałam na Jasnej Górze. Film o nieposłuszeństwie duchowieństwa, które ma w nosie orędzia z nieba.

Gietrzwałd, książki, wykład i szukanie informacji w necie na temat wyżej zadany doprowadziły mnie do – mało odkrywczej, przyznaję –konkluzji, że z naszą pobożnością nie jest najlepiej. Przyczyn jest ogromnie dużo i nie będę się teraz nad nimi pochylać. Jest trudno. Zresztą kiedy nie było trudno? Zawsze było. Trudności są papierkiem lakmusowym dla naszej wiary.

Myślę, że „pandemia” stała się dla wielu doskonałą okazją, by wziąć rozbrat z Kościołem. Tylko na jakiś czas, a potem się wróci, albo się zobaczy. Sama z wakacji od nabożeństw skorzystałam i dopiero kilka ostatnich dni „z Gietrzwałdem” uświadomiło mi mój błąd. Ale to inna historia, do której – niewykluczone – wkrótce wrócę.

W każdym razie pamiętajmy, że Gietrzwałd jest jednym z 12 na świecie miejsc objawień maryjnych uznanych przez Stolicę Apostolską za autentyczne, a w Polsce jedynym. I po 143 latach od tych wydarzeń wciąż jest tam spokojnie i bez tłumów. W sam raz na wakacyjną koronokontemplację.

Koronawirus. Pandemia, której nie ma

Im dłużej przyglądam się i przysłuchuję temu wszystkiemu, co dzieje się w kwestii koronawirusa w Polsce, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że cała ta pandemia to ściema i czysta histeria. Myślałam w ten sposób publikując już poprzedni wpis z 22 marca, ale przyznam, że zabrakło mi odwagi, aby napisać to, co obecnie. Ludzie wolą wierzyć w pandemię i przystosować się do najgłupszych nawet ograniczeń niż usłyszeć coś przeciwnego, a głos rozsądku czy jak go tam zwał, jest odbierany bardzo emocjonalnie na zasadzie „we Włoszech ludzie tysiącami umierają i u nas też tak będzie”. Z takimi argumentami dyskutować się nie da.

Nie, u nas tak nie będzie. Z mnóstwa powodów.

Od początku marca tragiczne newsy z Włoch i Hiszpanii, a wcześniej z Chin, nie wspominając o fake newsach, atakują nas z każdego serwisu i już ponad miesiąc nie słyszymy i nie czytamy o niczym innym. Wprawdzie od paru dni koronę próbują zdominować wybory, ale daleko jeszcze im do informacji o zjadliwym wirusie, o którym się mówi 24 godziny na dobę – wszędzie, na każdym kanale, na każdym serwisie w necie, na profilach FB, blogach i na Youtubie. A także podczas rozmowy – telefonicznej – z matką, ciotką, koleżanką oraz w pracy. W sklepie, a wcześniej u kosmetyczki i fryzjera, na targowisku i jadąc rekreacyjnie rowerem do lasu. Teraz nawet tego nie można robić, ale o tym za chwilę.

92844621_1465747336933481_4035300363627134976_n

Grafika skopiowana z Internetu

Przy tak prowadzonym ataku (bełkocie) informacyjnym – mam wrażenie, że nie celowym i świadomym, tylko zwyczajnie obliczonym na efekt „mamy dobrego newsa i nie zawahamy się go na okrągło używać w najprzeróżniejszej konfiguracji’ (pisałam o tym we wpisie https://agakubiksliczniak.wordpress.com/2019/01/16/kto-winien-hejtu-w-necie-media/)- nawet zdrowy i normalny człowiek zaczyna odczuwać strach i niepokój. To zwykła reakcja psychologiczna. A co dopiero człowiek schorowany, starszy, lękliwy z natury, zatroskany o losy najbliższych? Przecież ten okropny wirus, ta straszna pandemia wyziera z każdego kąta, wszędzie i od każdego można się zarazić i UMRZEĆ!

92341946_1811563958977959_6007223409472176128_naczelni

Grafika skopiowana z Internetu

Co ciekawe, ludzie zaczęli ekscytować się eurowizją, jak nazwałam aktualizowane na bieżąco dane z całego świata dotyczące zachorowalności i śmiertelności z powodu koronawirusa. Słupki przeskakują i oto widać, kto jest liderem w odejściach z tego świata, a kogo korona na chwilę odpuściła. Mam wrażenie, że u niektórych zaglądanie w te tabele łączy się z jakąś podejrzanie niezdrową podnietą. Gdy tym samym ludziom zaprezentować dane dotyczące śmiertelności z powodu „zwykłej” grypy (ta bije koronę na głowę), jakoś ich to ani przeraża, ani przekonuje, a konfrontacja znów kończy się konkluzją „ale we Włoszech”…

 

Dlaczego nie ma eurowizji ilustrującej na bieżąco śmiertelność z powodu wypadków komunikacyjnych, wojny w Syrii, śmierci z głodu w Afryce, samobójstw czy ofiar przemocy domowej?

Zaczęliśmy żyć w paranoicznym przekonaniu, że człowiek jest nieśmiertelny, a koronawirus jest jedyną chorobą, na jaką ludzie, zwłaszcza starsi, mogą umrzeć!

W lutym zachorowałam i wzięłam trzy dni zwolnienia, w tym czasie mąż wyjechał służbowo na tydzień do Włoch. Północnych. W czwartek poszłam już do pracy, ale tego dnia zachorowała 20-letnia córka, która miała dość nietypowe objawy, bo oprócz bardzo dużego bólu gardła, kaszlu i wysokiej gorączki, bardzo ciężko jej się oddychało. Nie spała nocami, bo mówiła, że na piersiach „ma położone ciężarki”.

W niedzielę, 26 lutego wrócił mąż po służbowych wojażach w Bergamo i Wenecji – i tego dokładnie dnia mieliśmy niepokojące doniesienia o pierwszych zgonach we Włoszech. Byłam nawet przekonana, że mąż trafi z samolotu od razu na kwarantannę, ale po pomiarze temperatury i wypełnieniu jakichś dokumentów, od razu przyjechał do domu (po drodze zahaczając o restaurację i teatr, które to atrakcje od dawna wraz z liczną grupą przyjaciół mieliśmy zaplanowane…). W poniedziałek mąż pojechał do pracy, skąd sanepid skierował go na 14-dniową kwarantannę i szybko musiał wracać do domu, a córka znów pojechała do lekarza, tym razem w celu przebadania płuc.Te okazały się czyste i zaserwowano jej zmianę antybiotyku uważając, że poprzedni nie zadziałał. To był sam początek pandemicznej histerii, więc mąż przyjął wiadomość o home office podczas domowej kwarantanny ze spokojem, a córka dokończyła chorować i wróciła na uczelnię.

W efekcie późniejszych konfrontacji dowiedziałam się, że moi znajomi też w styczniu i lutym chorowali na – jak im się wydawało – cięższą postać grypy, a jedna koleżanka wylądowała nawet na SOR-ze, bo nie mogła oddychać. Wszyscy bez większych ceregieli wyzdrowieliśmy, a ani mój mąż, ani troje jego znajomych z pracy, którzy przejechali służbowo w tym czasie całe północne Włochy jedząc w restauracjach, spotykając się z mnóstwem osób, a nawet uczestnicząc w karnawale w Wenecji, nie zarazili się wirusem, są zdrowi – oni i ich rodziny oraz znajomi.

Co chcę przez to powiedzieć? Uważam, że ten wirus nie jest do tego stopnia groźny, by z jego powodu ogłaszać pandemię i zamykać nas w domach ryzykując ruiną gospodarczą. Był wcześniej, może w styczniu i lutym, a może już w grudniu zeszłego roku? A może nawet trzy lata wcześniej, kiedy zachorowałam na niby grypę, ale taką, że drugi raz w życiu żegnałam się już z tym łez padołem? Pierwszy raz gdy w wieku 21 lat zachorowałam na odrę.

W tym momencie, po prawie miesiącu od ogłoszenia pandemii, mamy w Polsce około 80 zgonów oficjalnie z powodu korony (choć nawet gdyby było ich 10 razy tyle, nie zmienia to nic), w tym w piątek, 3 kwietnia, jak czytam, zmarli byli w wieku od 67 do 89 lat. Dzisiaj, 4 kwietnia zmarła 67-latka i 88-latka.

Przepraszam, ale to jest pandemia? To jest ten trup, który miał się ścielić tysiącami? Szkoda, oczywiście, każdego zmarłego – ale szkoda z KAŻDEGO powodu! A trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: ludzie po prostu umierają. Codziennie.

O zgonach we  Włoszech czy Hiszpanii nie będę pisać, choć też mam swoje zdanie na ten temat, bo wystarczy poszperać w necie, by znaleźć wiele odpowiedzi, z jakiego powodu ta śmiertelność – też dodajmy głównie osób starszych i schorowanych, średnia wieku to 79,5 roku – zaistniała. Każdy kraj ma swoje scenariusze, a metodologia liczenia zmarłych z „powodu koronowirusa” tak różna, że często jest to porównywanie jabłek z mandarynkami. Skupmy się na Polsce.

To, o czym w tej chwili piszę, wiąże się z trzema reakcjami moich znajomych.

Jedni patrzą na mnie jak na heretyczkę (żeby była jasność: stosuję się do wszystkich rządowych ograniczeń, noszę rękawiczki, maseczkę i odkażam wszystko, co spotykam na drodze), a nawet z bojaźnią i obawą, że mój głos okaże się TAK ważny, że oto zaraz premier zakończy kwarantannę i oni BĘDĄ MUSIELI wyjść ze swoich domów na tę koronoponiewierkę, a przecież planowali przeczekać wirusa w czterech ścianach do wynalezienia szczepionki…

Ci drudzy twierdzą, że inaczej bym śpiewała, gdyby wirus dotknął mnie lub kogoś z rodziny. Niewykluczone, ale ponieważ do tej pory nie dotknął nikogo z mojej bliższej, dalszej i najdalszej rodziny, a także bliższych oraz dalszych znajomych i przyjaciół – a to dość liczne grono – tylko potwierdza tezę, że koronawirus nie jest nie wiadomo jakim śmiertelnym zagrożeniem. W dodatku w moim powiecie zakażeni (oficjalnie jest ich całe 9 sztuk, choć nawet gdyby było ich 10 razy tyle, nie zmienia to nic) zdrowieją i wracają do domów, a niektórzy przechodzą tę śmiertelną chorobę bezobjawowo. Nie ma też doniesień, aby członkowie rodzin tak skrzętnie odnotowywanych zmarłych również umierali jeden po drugim. Nawet jeżeli są zakażeni, to o rodzinnych dramatach tego typu się nie słyszy. 

Trzecia grupa reagujących – to jest ciekawe – wiedząc, że mam takie, a nie inne zdanie na temat koronościemy, kontaktują się ze mną, żeby pogadać i usłyszeć słowa otuchy. Są tak zestresowani, że moje teorie, w które może i nie wierzą, uspokajają ich. Jeśli chociaż tak mogę im pomóc, to super. Mnie moje teorie również uspokajają 🙂

Wrócę w tym miejscu do mediów, które stały się własnymi zakładnikami i próbują zebrać mleko, które rozlały. Myślę, że większość redakcji widzi, co się dzieje, ale przecież żadna nie krzyknie pierwsza, że król jest nagi, bo zburzyłoby to całą wcześniejszą narrację, a oni sami wyszliby na niekonsekwentnych i niewiarygodnych. W sumie i tak są niewiarygodni. Nie sprawdzili się w tych czasach, zresztą nawet na to nie liczyłam. Wiedzę na temat tego, co się naprawdę dzieje czerpałam z innych internetowych źródeł, w tym zagranicznych. Tam już zaczynają się budzić, a nasi dalej dmią w tę samą trąbkę.

Osobiście żałuję, że resort zdrowia ma twarz pana Szumowskiego, tak wiarygodnego z tymi swoimi podgrążonymi oczami. Ludzie wierzą we wszystko, co mówi, a byłoby lepiej dla nas wszystkich, i dla polskiej gospodarki również, gdyby to mówił na przykład taki pan Piotrowicz czy Terlecki. I z jego ust słyszę tylko: jeszcze nie ma apogeum, szczyt zachorowań dopiero będzie, a w ogóle co by było, gdyby nie izolacja, siedźmy w domach, siedźmy dalej, siedźmy do końca roku, siedźmy nie wiadomo dokąd, siedźmy do momentu wynalezienia szczepionki… Uf, a teraz wszyscy musicie ją KONIECZNIE przyjąć.

Bez zmrużenia powieką akceptujemy wszystkie ograniczenia – zresztą jak tu protestować, gdy nie wolno wychodzić na ulicę! Nie można wychodzić już nigdzie, oczywiście pod pretekstem wirusa, który obciąża głównie płuca – i starsze osoby, które winny dużo spacerować i wentylować sobie te płuca, kiszą się teraz w czterech ścianach gapiąc się w TVP, oczywiście w jedynie słuszną Jedynkę! Z kolei młodzi i zdrowi, zamiast pracować i uprawiać sporty, wysyłają sobie memy i filmiki, żeby nie zgłupieć.

To idealna sytuacja dla każdego rządu: ludzie siedzą, boją się, nie wychodzą, nie mogą protestować, są monitorowani. A my możemy w tym czasie robić, co chcemy! Taki Macron na przykład nie mógł sobie wymarzyć lepszego zakończenia konfliktu z żółtymi kamizelkami. Kaczyńskiemu i Dudzie też korona spadła z nieba! Za chwilę ogłoszą sukces, że dzięki izolacji Polsce udało się uniknąć wariantu włoskiego. Wariantu, który i tak by się nie powtórzył!

Jeśli rząd tak bardzo się o nas troszczy, to dlaczego pozwala na przepełnione szpitale onkologiczne (zdjęcie poniżej z łódzkiego „Expressu Ilustrowanego” z 26 marca tego roku), na brak środków ochronnych typu maseczki czy rękawiczki, na zdalną naukę dzieci i młodzieży, która jest fikcją, na upadek setek małych firm, na załamanie się całej gospodarki, na ruinę Polski? Na dramaty tysięcy ludzi z zupełnie innego powodu niż wyimaginowana pandemia? I w tym wszystkim na wybory? Może rząd wie coś więcej niż my? Może w tym szaleństwie jest metoda – taka idealna dla rządu właśnie?

5e7bc6cf75f3b_o_full

Bo ciekawi mnie na przykład strategia rządu na kolejne miesiące czy lata. A raczej jej brak. W którymś momencie kwarantanna się skończy i co? Wirus nagle zniknie? Czy wiadomo, co mamy robić, gdy jesienią powróci? Znów na tygodnie zamknąć się w swoich domach? To jest ta jedyna opcja, która w przypadku Polski wchodzi w grę? Czy ktoś w rządzie o tym myśli? Czy w ogóle leci z nami jakiś pilot? Bo pan Kaczyński jest sfokusowany jedynie na wygraną Dudy i nic innego nie ma dla niego znaczenia. On i jego rząd się wyżywi – cytując słowa klasyka.

Ja wiem, że nie ma cudownych rozwiązań i każde będzie miało wady i zalety. Że wszyscy znaleźliśmy się w zupełnie nowej sytuacji i chaotycznie błądzimy. Ale, na Boga, nie dajmy się zwariować!

Młodzi i zdrowi niech wrócą do pracy zachowując wszelkie środki ostrożności, dzieci do przedszkoli, bo skoro lekko przechodzą infekcje, to już jako naród niech nabierają odporności, bo wirus ten czy inny wróci tak czy inaczej, a izolujmy i otoczmy opieką – ale z głową, dużo spacerów – starszych i schorowanych. Skoro nic złego się nie dzieje, bo się nie dzieje, a jedynie tak nam się wydaje, gdy na okrągło słuchamy mediów i rządowo-partyjnych komunikatów, wróćmy do życia.

Umrzeć możemy każdego dnia na cokolwiek, także w pustym szpitalu z pełną obsadą i najlepszym lekarzem u wezgłowia. Tak umierają setki chorych na nowotwory.

To jest moja opinia, z którą Państwo nie musicie się oczywiście zgadzać. Każdy ma prawo do własnego zdania i własnych lęków. O swoich, dla mnie o wiele groźniejszych i bardziej realnych niż „pandemia”, pisałam we wcześniejszym wpisie.

Pozdrawiam serdecznie. 

Krem z pyłem z meteorytu czyli trochę pokory wobec życia

Dzisiejsze czasy najlepiej niech scharakteryzuje dramat celebrytki Małgorzaty Rozenek lub muzyka Quebonafide. Pierwsza po wieloletnich staraniach o dziecko, o czym rozpisywały się wszystkie plotkarskie tytuły, zaszła w upragnioną ciążę, drugi z wytatuowanego i hałaśliwego artysty zmienił się w ugrzecznionego chłoptasia – rzekomo na potrzeby promocji nowej płyty. I co? I nikt o nich nie mówi i rzadko pisze, bo przestrzeń publiczną, także tę zarezerwowaną dla celebrytów, zdominował koronawirus. Czyż nie jest to tragedia i prawdziwy dramat? Takich „dramatów” jest znacznie więcej, a wszystkie tak sztuczne i nadmuchane, jak wiele z tego, co oferuje dzisiejszy świat.

Każdy z nas czuł podskórnie, że ta napompowana do granic możliwości bańka w którymś momencie pęknie.

W życiu publicznym byle kto jest ważniejszy od ludzi mądrych, wrażliwych i mających coś istotnego do powiedzenia. Pisałam o tym we wpisie na tym blogu pt. „Kto jest odpowiedzialny za hejt w necie? Media” (https://agakubiksliczniak.wordpress.com/2019/01/16/kto-winien-hejtu-w-necie-media/) . Zacytuję tylko fragment (a pisałam o tym w styczniu 2019 roku): „Gdy nastała era Internetu, w dodatku darmowego, do głosu doszli ci, którzy powinni milczeć.  (…)  Nagle zorientowali się, że mają odbiorców, fanów, a nawet wielbicieli własnej głupoty. Zakładają fora, skupiają się i zrzeszają. Mnożą się w zastraszającym tempie w myśl zasady, że ciemniactwo zawsze jest liczniejsze i bardziej hałaśliwe, więc ma większą siłę przebicia. Dlaczego nikt, zwłaszcza media/dziennikarze, nie wypowiedzieli im wojny? Powody są dwa i żaden nas nie usprawiedliwia (..)”.

To właśnie Internet oraz uzależnione od niego media sprawiły, że mamy tonę karmionych przez nas ilością lajków i clicbaitów celebrytów, a jakieś dziewczę liżące deskę klozetową na pohybel koronawirusowi nikogo już nie dziwi. Nie dziwią najdziwaczniejsze formuły zaistnienia, przy czym ta najgłupsza jest najbardziej chwytliwa.

Ludzkość całkiem pokonała swoich największych i odwiecznych wrogów: głód, wojny i zarazy. Pisze o tym izraelski pisarz Yuvala Noaha Harari w „Homo deus krótka historia jutra”: „Zredukowaliśmy umieralność w wyniku głodu, choroby i przemocy: teraz będziemy zmierzali do tego, by pokonać starość, a nawet samą śmierć. Wydźwignęliśmy ludzi z koszmarnej udręki: teraz zajmiemy się tym, by dać im szczęście. Podnieśliśmy ludzkość ponad właściwy zwierzętom poziom walki o przetrwanie: teraz naszym celem będzie awansowanie ludzi do poziomu bogów i przekształcenie gatunku homo sapiens w homo deus”.

I chyba jeszcze do stycznia tego roku tak właśnie myśleliśmy: w zasadzie jesteśmy jak bogowie.

Skończyłam właśnie rodzinną kronikę, w której opisałam losy swoich przodków. To raptem jakieś 100-150 lat wstecz, a miałam wrażenie jakbym pisałam o innej planecie – pełnej chorób (dzieci umierały jak muchy), wojen i przemocy (wojna dziesiątkowała całe rodziny), głodu (przodkowie znali ją nazbyt dobrze), a także ciężkiej fizycznej pracy. Kto nie pracował, ten nie miał co do garnka włożyć, po prostu.

Nasze babcie, rodzące po 10 czy 15 dzieci, nie miały żadnych zapomóg, dodatków, świadczeń, a wczasy pod gruszą tylko wtedy, kiedy na chwilę się pod nią położyły. Dziadkowie od rana do wieczora obrabiali pola i swoje gospodarki, by wyżywić ciągle pojawiające się młode gęby i zbijać trumny dla tych, które naturalna selekcja zabierała do nieba. Tak wyglądało życie.

Po stu latach wygląda ono zupełnie inaczej, a nasze babcie i dziadkowie określiliby je jednym zdaniem: w du… się poprzewracało. Każdy z nas może przywołać setki przykładów, że tak właśnie jest.

I koronawirus niczego nie zmieni, nawet jeśli z jego powodu przeżyje tylko połowa z nas. Nie oddamy tak łatwo świata, który nareszcie urządziliśmy sobie tak, jak marzyły o tym całe pokolenia naszych przodków!!!

Zdecydowana większość z nas nie zrezygnuje z celebracji porannej kawy, posurfowania bez celu w necie, wrzucenia umięśnionej łydki na Instagram, lotu w drugi koniec świata, by na tle Machu Picchu zrobić selfie i wrzucić go następnie na FB, poszwendania się po galerii, wizyty na siłowni czy obejrzenia kolejnego serialu w TV. My lubimy to nasze próżniacze życie. I co nas obchodzą inni! Widok tego Murzynka z żebrami na wierzchu tylko pogarsza nasz codzienny nastrój, o który tak dbamy łykając tony witamin i mikroelementów, i rodzi jakieś tam wyrzuty sumienia. My przecież w swoich jumbo jetach zrezygnowaliśmy ze słomek…

Badania nad szczepionką zjadliwego wirusa dopiero trwają, choć spiskowa teoria mówi, że będą do niej dodawać środki przeciwdzietne, by ludzkości było mniej. Spiskowe teorie w ogóle się mnożą i gdy się je słucha, włos jeży się na głowie. W sumie nie mają one znaczenia: co za różnica dla przeciętnego szaraczka, tego pyłku we Wszechświecie, czy koronawirus uciekł z tajnego laboratorium, czy uaktywnił się po zjedzeniu zupy z chińskiego nietoperza w Wuhan, czy w efekcie świadomego działania „rządu światowego”, którego celem jest eugenika oraz eliminacja pieniądza w gotówce i przejście na pieniądz wirtualny, czyli taki, którego nie ma. Co za różnica – pytam – dla zwykłego zjadacza chleba, dla którego najważniejsza jest pełna lodówka, film na Netfliksie i zapas papieru toaletowego?

Uważam, że jest wiele rzeczy gorszych od zjadliwego wirusa.

Osobiście najbardziej niepokoją mnie zmiany klimatyczne, które dzieją się na naszych oczach. Prawdziwych zim nie ma już od kilku sezonów, opadów jak na lekarstwo, a latem słońce też przypieka jakoś podejrzliwie intensywnie. Zaczynają się pojawiać problemy z wodą i do jej reglamentacji trzeba będzie się powoli przyzwyczajać. I to będzie najtrudniejsze, no bo jak to: odkręcało się kran i woda zawsze leciała, a teraz ma jej nie być na nasze zawołanie? Nasze ogródki i trawniczki nie będą już takie piękne i zielone? Latem może być tak sucho, że powinniśmy się bać byle iskry? Owszem, mówią eksperci, i im szybciej to sobie uświadomimy, tym lepiej.

Śmieci i wszechobecny plastik. Nasze przyzwyczajenia się nie zmienią również i w tym zakresie: nadal część ludzkości będzie wyrzucać opony, styropian, odpady medyczne i worki ze śmieciami do lasu, a zamiast torby wielorazowego użytku wybierze plastikową reklamówkę. Segregacja odpadów będzie utopią, a rezygnacja z naszych przyzwyczajeń generujących morze odpadów fanaberią. Jeśli dodamy do tego zatrutą sztucznymi nawozami ziemię, a także zanieczyszczenie powietrza związane z przemysłem – choć należy podkreślić, że w Polsce nie jest z tym jeszcze tak źle – to jak mamy być zdrowi?

Przeloty samolotami, zwłaszcza te wszystkie „tanie loty”, to kolejna zmora naszych czasów. Mówi się, że jeden Boeing 747 w ciągu doby emituje tyle, ile 250 aut przez rok. Większość jest związana z ruchem turystycznym, czyli lecimy sobie na Mauritius czy na weekend do Barcelony, bo stać nas. Taki przelot kosztuje grosze i nie ma nic wspólnego z życiową koniecznością, a osobista przyjemność wygrywa z rozsądkiem i odpowiedzialnością za planetę, na której żyjemy. Nie mówiąc już o przelotach towarowych, bo awokado łatwiej w ten sposób sprowadzić z drugiego krańca świata niż hodować w sąsiedztwie. Znam też firmy, które wysyłają swoich przedstawicieli do Chin z jedną małą złączką, bo było to dla nich wygodniejsze niż wysyłanie owej złączki kurierem. Chiny są może tygrysem świata, ale niedługo nie będzie już tam czym oddychać. W kontekście zachwytów nad światowym liderem gospodarczym mało się o tym mówi.

Rządy koncernów farmaceutycznych czy chemicznych – nie będę się na temat ich pazerności rozwodzić, wystarczy, że polecę powieść „Wierny ogrodnik” Johna le Carré (ewentualnie film pod tym samym tytułem w reż. Fernando Meirellesa). Generalnie dotyczy to zdecydowanej większości koncernów, których chciwość jest nieograniczona. Strach pomyśleć, co przygotowują w obliczu koronawirusa czy innego wirusa, byle tylko zarobić.

Rządy dusz reżyserów filmowych i producentów. Tak – uważam, że to oni piszą dzisiaj historię świata i podręczniki są na pozycji straconej. Jeden wysokobudżetowy film potrafi załatwić widzenie świata tak, jak sobie tego reżyser czy producent zażyczyli. Pierwszy przykład z brzegu to Titanic – co z tego, że wiele faktów nie jest prawdziwych? Gdy społeczność Dalbeattie w Szkocji, skąd pochodził jeden z bohaterów, ostro skrytykowała scenarzystów, ekipa filmowa wpłaciła 8,5 tys. dolarów na cele charytatywne. I cisza na wieki zaległa nad człowiekiem, który w filmie był mordercą, a tak naprawdę ratował innych ludzi. Przykład kolejny: „Dwóch papieży”. Hit Netflixa tylko pozornie oparty jest na faktach i realnych bohaterach, w istocie to fakty pomieszane z fake newsami, które jednak, również na wieki, tak a nie inaczej narysowały nam postaci papieża Franciszka i papieża Benedykta XVI oraz rzekome motywy ich postępowania. W ten sposób można analizować niemal każdy film „oparty na faktach”. Kolejny? Holendersko-amerykańsko-niemiecko-brytyjski gniot pt. „Enigma”, gdzie tylko jednym zdaniem wspomina się o udziale polskich matematyków w rozszyfrowaniu kodu, a jedyny pojawiający się na ekranie polski bohater ukazany jest jako zdrajca…

Reżyserom i producentom należy zarzucić również grzech zaniechania. Lwowska szkoła matematyczna ze Stefanem Banachem na czele? Ktoś więcej coś wie? Życiorysy naszych matematyków są równie nieprzeciętne jak ich geniusz, ale my wolimy nakręcić film dla potomnych o Zenku. I dalej w Wiedniu nie ma ani jednego pomnika Sobieskiego…

Tu dochodzę do globalnej wioski i związanego z nim stadnego myślenia. Coraz mniejsza i coraz bogatsza liczba ludzi decyduje o tym, co ma myśleć, co robić, czym się leczyć, co jeść, czego i jak uczyć się większość. I robią to tak, że przeciętny człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, do jakiego stopnia podlega manipulacji. Wszechobecne fake newsy stawiają tylko kropkę nad i, a Google i FB wie o nas wszystko. Sami na to klaszcząc przyzwalamy.

I mimo to tęsknimy do takiego właśnie świata. Zrobimy wiele dla naszych przyzwyczajeń, wygody, komfortu i życia bez trosk. Na razie czekamy przyczajeni, kiedy ta szopka się skończy i wszystko wróci do normy. Wojny, głód i zarazy możemy co najwyżej pooglądać sobie w wieczornych wiadomościach. Potem chcemy iść do naszej łazienki, wklepać krem przecizmarszczkowy z pyłem meteorytu, poczytać w łóżku kilka kartek jakiejś odrealnionej książki, a następnie zasnąć ze świadomością, że nazajutrz będzie przewidywalne, a my i nasze rodziny bezpieczni.

Panika i chaos związany z koronawirusem uświadamia nam, że powrót do rzeczywistości będzie bolesny.

O Annie Dostojewskiej

Anna Grigorijewna, przyszła Dostojewska, nie przypuszczała nawet, jak potoczy się jej życie, gdy 4 października 1866 roku, zachęcona przez swojego nauczyciela stenotypii, udała się do Zaułka Stolarnego w swoim rodzinnym mieście, Sankt-Petersburgu. Mieszkał tam Fiodor Dostojewski, słynny już wtedy pisarz, człowiek o trudnym i ogarniętym wieloma namiętnościami charakterze. Jakby to się dziś powiedziało: mężczyzna po przejściach.

Anna miała 20 lat i była niewinną dziewczyną z dobrego domu. Jak to się stało, że pokochała 45-letniego wówczas, niskiego wzrostem mężczyznę z łysiną i przerzedzonymi zębami, cierpiącego na epilepsję złośliwca i marudę? Wiecznie zadłużonego, mającego bogatą erotyczną przeszłość, spotykającego się w tym czasie z kolejną kochanką? W dodatku w kieszeni u którego siedziała cała rodzina, a w przyszłości mającego przegrywać ostatnie pieniądze i jej rodowy majątek w ruletkę, będącą jego nałogiem?

„Bez względu na to, że przyszło mi znosić wiele materialnych niedostatków i duchowych cierpień uważam swoje życie za nadzwyczaj szczęśliwe i nie chciałabym w nim niczego zmieniać” – pisze wiele lat później Anna w swoich pamiętnikach.

Jak bardzo można zatem kochać?

Anna urodziła się w sierpniu 1846 roku, jej przyszły mąż miał już 25 lat i dwa lata wcześniej zaczął pisać (w sensie zawodowym).

Anna wspomina, że do jej wielopokoleniowego domu na terenie ławry Aleksandra Newskiego w Sankt Petersburgu przybyli tego dnia liczni goście z okazji święta patrona. Prospektem ciągnęły procesje, dzwony dzwoniły jak rozszalałe i wszyscy patrzyli przez okno na to niezwykłe widowisko.

Gdy matka Anny, 34-letnia wówczas Anna Nikołajewa, zniknęła w jednym ze swoich jedenastu pokoi, a chwilę potem powiła na świat dziewczynkę, wszyscy byli zaskoczeni, bo nikt nie zauważył nawet nieobecności przyszłej mamy. Zaraz wystrzeliły korki od szampanów i wszyscy uznali, że takie narodziny są wspaniałą wróżbą na przyszłość.

Dzieciństwo, choć rodzina była zasobna, było skromne. Anna wspomina, „że karmiono nas do syta, codziennie wyprowadzano na spacer, latem całe dnie bawiliśmy się w ogrodzie, a zimą zjeżdżaliśmy ze śniegowej górki. Zabawkami nas nie rozpieszczano, książek nie kupowano, a jedyną atrakcją było słuchanie bajek opowiadanych przez ojca”.

Anna ukończyła kursy stenografii i choć początkowo uważała tę sztukę za kompletną chińszczyznę, opanowała ją do perfekcji. To właśnie dlatego, jako najlepsza stenotypistka, została polecona Dostojewskiemu, gdy ten musiał ukończyć na czas książkę „Gracz’’ w niewyobrażalnie krótkim terminie. Gdyby tak się nie stało, wydawca by nie zapłacił.

Pierwsze spotkanie z przyszłym mężem nie wypadło dla niego korzystnie. Dostojewski wydał się Annie stary, zrzędliwy i bardzo niemiły. Ale już nieco ponad miesiąc później, gdy 8 listopada Dostojewski się jej oświadczył – a zrobił to w specyficznym dla siebie stylu –  była w nim po uszy zakochana.

Matka Anny nie była z tego związku zadowolona.

„Jako kobieta, która wiele przeżyła musiała przewidywać, że w tym małżeństwie czeka mnie wiele udręk i goryczy, zarówno ze powodu strasznej choroby męża, jak i materialnego niedostatku” – pisała wiele lat później w swoich pamiętnikach Anna Dostojewska.

Tym bardziej, że Fiodor Dostojewski był bardzo namiętnym mężczyzną. Jego liczne miłości, romanse i związki to gotowy scenariusz brazylijskiej telenoweli. Zakochiwał się w mężatkach mając jednocześnie kochanki. Czytając jego życiorys odnosi się wrażenie, że ciągle kogoś zdradzał, a namiętności aż kipiały.

Fiodor, przyjechawszy do Sankt Petersburga na studia, nie opierał się wdziękom tamtejszych kobiet lekkich obyczajów, przewrotnie skarżył się zresztą w liście do przyjaciela, że „są one coraz piękniejsze, ale i strasznie drogie”.

To w tym czasie młody Dostojewski miał zgwałcić małą dziewczynkę, czego echa można się dopatrzyć nie tylko w jego najbardziej znanej powieści  „Zbrodnia i kara”, ale też w listach jego przyjaciół do innych przyjaciół. W ówczesnym Petersburgu była to taka tajemnica Poliszynela.

 Swoją pierwszą żonę, Marię Dmitrijewną, poznał podczas syberyjskiej służby w wojsku, gdzie został zesłany za przynależność do koła pietraszewców, krytykującego carski ustrój i domagającego się reform.

Jak twierdził później – tam właśnie, na Syberii, stał się prawdziwym mężczyzną. Już sam fakt, że stojąc w obliczu śmierci, niemal przed plutonem egzekucyjnym, usłyszał carskie ułaskawienie i wieloletnią zsyłkę w drodze łaski miał ogromny wpływ na jego dalsze życie.

Wróćmy do Marii. Była żoną urzędnika celnego, ale trzy lata później owdowiała i mogła wyjść za Dostojewskiego. Zanim do tego doszło, Dostojewski musiał swoje odcierpieć, gdyż Maria znalazła kochanka i nie była zdecydowana, którego z panów wybrać. Po zawarciu małżeństwa z Dostojewskim, siedem lat później zmarła na gruźlicę.

Ale zanim do tego dochodzi cieszący się coraz większą sławą pisarz wiąże się z kochanką, wyzwoloną studentką Poliną. To prawdziwa femme fatale jego życia: to ją portretuje w kilku kolejnych dziełach, to ją wspomina do końca życia. Razem postanawiają wyjechać do Paryża. Polina jedzie pierwsza, a gdy Dostojewski dociera za nią, Polina oznajmia, że oto znalazła ideał mężczyzny i już pisarza nie chce. Dostojewski mimo to w Paryżu zostaje i nawet utrzymuje finansowo oboje kochanków, a po powrocie do Rosji, gdy ów ideał mężczyzny zostawia Polinę, raz jeszcze jedzie do Paryża, by ją pocieszyć. Razem zwiedzają pół Europy.

Gdy wracają do Rosji, Dostojewski jedzie do swojej śmiertelnie chorej żony Marii Dmitrijewnie, o którą dba już do końca. Z Poliną nie rozstaje się, aż ta w końcu sama go rzuca, odrzucając propozycję zamążpójścia.

Ale rozpacz nie trwa długo.

Zaraz po śmierci żony zakochuje się w Annie Korwin-Krukowskiej, Polce z pochodzenia. Mimo, że czyni jej propozycje, ta nie odpowiada mu tym samym i wyjeżdża do swojej posiadłości. W międzyczasie Dostojewski oświadcza się jeszcze Iwanczewej-Pisarowej, a potem szwagierce jednej ze swoich sióstr. Wszystkie odmawiają, a Dostojewski traci nadzieję na życie u boku jakiejkolwiek kobiety.

 Wtedy właśnie pojawia się Anna Snitkina, młoda stenotypistka.

 Tak więc gdy Anna Snitkina wychodzi za 25 lat starszego Fiodora Dostojewskiego, wychodzi za mężczyznę z bogatym bagażem doświadczeń, a przy tym wciąż walczącego z biedą i mającego na utrzymaniu rodzinę wcześnie zmarłego brata. Mało tego – wychodzi za człowieka, który jest uzależniony. Od czego?

Dostojewski całe życie marzy o Wielkiej Wygranej, a marzenie trafia na podatny grunt. Znana jest historia, że gdy młody Dostojewski dostaje tysiąc rubli ze spadku zmarłego ojca, sumę, dzięki której mógłby utrzymać się przez rok na studiach, wydaje ją w ciągu wieczora na bilard, grę w domino i kolację w restauracji. Co za fantazja! Teraz takiemu człowiekowi kazano by się leczyć w klubie anonimowego hazardzisty. Ile straciłaby literatura?

 Żona jest naturalnym wrogiem męża – powtarzał Annie. Mimo to Dostojewscy przeżyli wspólnie 14 lat, dochowali się czworga dzieci. Sonię, ich pierwsze dziecko, pochowali wkrótce po jej narodzinach.

Paradoksem wydaje się też sytuacja, że gdy wreszcie – z wydatną pomocą Anny Dostojewskiej – pisarzowi udaje mu się wyjść z większości długów, umiera.

 Anna stenotypistka, by nie wyjść z wprawy, opisuje niemal każdy dzień życia z Dostojewskim. Kocha go nad życie. Gdy rozdrażniony po alkoholu czepia się o byle co – żałowała go „mój biedny Fiediczka”. Gdy w niemieckich bułkach wyczuwał gorzki smak oleju – potakiwała. Nie dała po sobie poznać, gdy w czasie obiadu złamał jej się ząb – w domu oceniła, że jak się nie będzie szeroko uśmiechać, to nie będzie ubytku widać, a ząb wstawi, gdy będzie więcej pieniędzy…

 Ruletka w Baden-Baden i obsesja Dostojewskiego o Wielkiej Wygranej. Jak to opisuje mająca morze cierpliwości Anna?

– Mama przesłała nam 35 rubli, Fiedia wszystkie je przegrał – pisze w swoich pamiętnikach. – Płakałam długo, a potem napisałam do mamy, aby oddała w zastaw moją futrzaną salopę i przysłała mi pieniądze. Biedny Fiedia, bardzo się martwi.

– Nagle otworzywszy oczy zobaczyłam u swego wezgłowia Fiedię. Był bardzo zdenerwowany, zrozumiałam, że zapewne przegrał wszystkie 10 złotych talarów. Tak też było. Natychmiast zaczęłam go prosić by nie upadał na duchu i spytałam, czy nie potrzeba mu więcej pieniędzy. – Przegrałeś? Przegrałem – powiedział i zaczął mówić wzruszonym głosem, że mnie kocha, że jestem wspaniałą żoną i nie jest mnie godzien. Potem poprosił o jeszcze trochę pieniędzy. Błagałam, aby się uspokoił i zapewniłam, że może przegrać, ile chce. Rozpłakał się, bo w ciągu jednego dnia straciliśmy 160 talarów. Zastawiłam obrączkę.

Dookoła wyelegantowane damy, a ja ciągle chodzę w tej samej czarnej sukience, w której jest mi strasznie gorąco, i która na dodatek jest zła. Ale co zrobić, jak nie ma pieniędzy, bo Fiedia cały czas przegrywa.

Na Fiedię żal patrzeć, znów przegrał wszystko, a trzeba zapłacić za mieszkanie i obiady. Co teraz zrobić? Co jeszcze dać w zastaw?

Podobała mi się chusteczka w kropki, ale może pieniądze przydadzą się na coś innego? W zastaw może iść moje futerko, obrączki, kolczyki i palto Fiedii. Z bólem myślałam, że rzecz, która była mi tak droga, rzecz, którą nabyłam wraz z mamą z takim trudem, może przepaść za jakieś marne 15 rubli.

Oddałam i znów napisałam list do mamy, opisując w nim w jak marnym jesteśmy położeniu. Fiedia mówi, że kiedy stawia na pieniądz, to w jego głowie kołacze się myśl: to dla Ani na chleb, to dla Ani na chleb.

Mama przesłała mi pieniądze, ale Fiedia poszedł i znów wszystkie przegrał. Rozpłakałam się, a Fiedia powiedział, że już nie może znieść mojego płaczu, że mu się sprzykrzyło.

Zdenerwowało mnie to, bo cały czas cierpiałam bez szemrania, nawet kiedy brał ostatnie pieniądze. Jestem zmęczona myśleniem o przyszłości, w której oczekują nas same niedostatki. Tym bardziej, że spodziewam się dziecka. Fiedia znów mnie prosił, abym napisała do mamy.

I Anna pisze dalej:  Czy kiedykolwiek robiłam mu wyrzuty, że przegrał tak dużo pieniędzy? Przenigdy. – Początkowo wydawało mi się dziwne, że Fiedia, który z takim męstwem zniósł w swoim życiu tyle najprzeróżniejszych cierpień (uwięzienie w twierdzy, szafot, zesłanie, śmierć ukochanego brata, żony, naszej pierworodnej córeczki) nie ma na tyle silnej woli, aby opanować się i powstrzymać się od dalszej gry, widząc, że przegrywa. Wkrótce zrozumiałam, że nie jest to zwykły brak woli lecz nieprzezwyciężona namiętność, z czym nawet silny charakter walczyć nie może.

I zaraz dodaje: „jaka ja jestem szczęśliwa i jak bardzo kocham swojego wspaniałego męża”. Choć sam wielki pisarz ironizuje, że „gdyby znała życie, to za żadne skarby nie wyszłaby za starego, bezzębnego, rozwiązłego człowieka, za starego grzesznika”.

 Co takiego miał w sobie Dostojewski? Na pewno siła jego talentu mogła porwać niejedną kobietę – i tak zresztą było. Jest w jego utworach ciągłe poszukiwanie, filozoficzna zaduma, geniusz uporządkowania kłębiących się myśli, jest wreszcie namiętność, która sprawia, że niemal każda strona pachnie erotyką.

To zresztą mu zarzucano – tematy, które nawet teraz są tabu, już wtedy, w jego powieściach, gdzieś tam wypełzały jak jadowite żmijki, co to z jednej strony ukąszą, ale z drugiej słodko kuszą.

Kaszina-Jewreinowa swoją książkę – nietłumaczoną na język polski – pt. „Podziemie geniusza, czyli o seksualnych źródłach twórczości Dostojewskiego” dowodzi, że to właśnie jego niezdrowa seksualność stworzyła wszystkich tych, jakże intrygujących, ale jednak nerwowych, epileptycznych, duchowo chorych bohaterów.

 Kaszina cytuje przyjaciół pisarza, którzy piszą, że Dostojewski „tygodnia nie mógł przeżyć bez kobiety” – w sensie fizycznym. Że był rozpustnikiem. Będąc uwięzionym w twierdzy pisze do brata, że cierpi na hemoroidy i zapalenie pęcherza, co ma świadczyć – zdaniem autorki książki – o ogromnych problemach spowodowanych przymusowym celibatem.

Wreszcie cały rozdział Kaszina poświęca opisowi gwałtu dokonanego przez Stawrogina na dziewczynce, dziecku jeszcze, którego dokładny opis piórem Dostojewskiego znalazł się w „Zbrodni i karze”. Pisarz –zdaniem Kasziny – opisuje swoje własne przeżycia, gdyż sam dopuścił się tego haniebnego czynu, o czym w sanki Petersburgu „się mówiło”.

Ludzie, którzy go znali,  nie mieli o nim dobrego zdania. Wiadomo, że nie lubił go Lew Tołstoj (może zazdrościł talentu? W samej Rosji Tołstoj jest o wiele bardziej cenionym pisarzem niż Dostojewski, który bardziej podpasował Zachodowi). A Turgieniew pisał w listach, że „Dostojewski to najbardziej wredny chrześcijanin, jakiego spotkałem w życiu”.

A Anna Dostojewska? Udawała, że tego wszystkiego nie wie czy naprawdę nie wiedziała? A może była zaślepiona miłością do męża?

Jedno z jej wspomnień: „Położyłam się spać, ale o drugiej, kiedy Fiedia przyszedł się pożegnać, obudziłam się. Znów mi mówił same piękne rzeczy, że bardzo mnie kocha, jak nikogo na świecie, że jestem stworzona dla niego, że właśnie taka żona jest mu potrzebna. Potem przez dwie godziny nie mogłam zasnąć (mój miły i kochany Fiedia!), aż w końcu o szóstej zasnęłam i spałam do dwunastej”.

 Anna Dostojewski nie była zbyt piękna, nie była zbyt czarująca, a już na pewno nie seksowna, co tak pociągało Dostojewskiego. Na swój wiek była nad wyraz poważna i dojrzała. Koleżanki mówiły jej nawet, że nie widać po niej, by była ćwierć wieku młodsza od swojego męża.

Może uznała, że Dostojewski to fantastyczna partia, która spadła jej wręcz z nieba? Że nikt inny by się nią nie zainteresował?

Faktem jest jednak, że to przy niej, statecznej kobiecie, wyrozumiałej i troskliwej, spędził najlepsze – zawodowo – lata życia. Jego biografowie utrzymują nawet, że gdyby nie Anna, Dostojewski nie stworzyłby tylu wspaniałych dzieł, bo to ona zapewniła mu wreszcie spokój ducha i duszy.

 Dziś trudno sobie wyobrazić taką bezinteresowną miłość.

Fot. Internet

 

Pani tu pracuje z moich podatków. Tyle, że on w życiu dnia nie przepracował…

Rozmowa z pracownikami socjalnymi z jednego z ośrodków pomocy na temat wydatkowania 500 plus – i nie tylko.

Minął trzeci rok wypłacania świadczenia 500 plus. Jak te pieniądze wydatkują wasi podopieczni: inwestują w dzieci, odkładają na ich przyszłość czy konsumują?Zdecydowanie to trzecie rozwiązanie. Wzrost dochodów naszych podopiecznych, często znaczny, nie przełożył się na racjonalne wydatkowanie pieniędzy – w myśl ogólnie przyjętych zasad. Bo oni sami uważają inaczej. Dla nas jednak „przejadanie” całego socjalu jest niezrozumiałe.

 Najpierw porozmawiajmy o plusach tego programu, bo z pewnością są. 
Na pewno poprawił się status wielu rodzin, część z nich – jakieś 25-30 procent – przestała być naszymi podopiecznymi. Dostali pieniądze i zaczęli sobie fajnie radzić, choćby spłacając zadłużenia czynszowe. Zmniejszyła się również liczba opłacanych przez nas obiadów w szkołach. No i, co stwierdzamy dość przekornie, nasi podopieczni zaczęli bardziej dbać o swoje dzieci… Zdecydowanie zmniejszyła się liczba dzieci oddawanych do pieczy zastępczej. Brak dzieci to brak dochodu.
A minusy programu?
Najpierw sięgniemy pamięcią wstecz, gdy ponad 20 lat temu niektóre z nas zaczynały pracę w ośrodku pomocy. Wtedy świadczenia szły do właściwych grup społecznych i były zasadne: do osób bezrobotnych, niepełnosprawnych, chorych. Kupowaliśmy leki, węgiel. Obecnie ośrodek pomocy to dla naszych podopiecznych, zresztą coraz bardziej roszczeniowych, po prostu dodatkowe źródło utrzymania.
  Podopieczni konsumują świadczenia. W jaki sposób? 
Trochę rażą nas wymuskane niepracujące młode mamy. Można odnieść wrażenie, że nie wychodzą od kosmetyczek. Przedłużane rzęsy, zrobione paznokcie, wyfryzowane włosy. Jak czasem podpytujemy, to mówią, że „koleżanka im zrobiła”. My nie mamy żadnych instrumentów, by weryfikować prawdziwość tych informacji. Nie mamy wpływu na to, jak pieniądze ze świadczeń są wydawane.
 Czyli młode mamy chcą ładnie wyglądać i nagle zaczęło ich na to stać. W czym jeszcze przejawia się konsumpcja? 
Markowe ciuchy głównie Nike i Adidasa, jaskrawe ubrania. Najlepsze telefony komórkowe, możemy panią zapewnić, że ani my, ani pani takich nie ma. Najnowszy sprzęt agd: tablety, iPhony, komputery, a telewizor im większy, tym lepszy. Czasem całą ścianę zajmuje. I od rana leci „Ukryta prawda” albo „Trudne sprawy”…
Gdzie w tym dzieci? 
Gdzieś w tle. To, co nas najbardziej denerwuje, to fakt, że te matki nie gotują. Chodzimy po domach i nigdy nie czujemy zapachu zupy czy smażonego kotleta. Kupuje się gotowce, od kanapek – nawet ich się nie chce zrobić – po zestawy parówek, zapiekanek, hamburgery, gotowe mięso. Byle wstawić do mikrofalki. Nawet herbatę rzadko się robi, bo lepiej wypić kolorowe napoje, które całymi zgrzewkami przynoszone są z marketów. Gdy zwracamy uwagę, żeby taka mama kupiła kurczaka i nastawiła rosół, zrobiła pasztecik, zimne nóżki, to mówią, że to „tyle roboty”…
Nie chce się zrobić? Dlaczego?
Bo nigdy się nie robiło. Więcej pieniędzy nie sprawia, że nagle zmienia się charakter. Przeciętny dzień naszych podopiecznych wygląda tak, że wstają późno, czasem w południe. Bywa, że to my przychodzimy przed godziną 8 i odprowadzamy dzieci do szkoły, bo mama jeszcze śpi!  Potem kawa, telewizja, która leci cały czas. Nie ma czasu na gotowanie. Lepiej zamówić coś na wynos albo iść restauracji, to obecnie nowa moda. Czasem idziemy ulicą, a oni wołają nas do siebie: pani przyjdzie, kawę postawimy. Udajemy, że nie słyszymy, zresztą my spieszymy się do pracy… Mimo dodatkowych pieniędzy wciąż zastawiają różne rzeczy w lombardach, choćby rowery, które ich dzieci otrzymały na komunie. Nadal kwitną wszelkiego rodzaju chwilówki, jedne pożyczki spłacają kolejnymi. Mamy wrażenie, że ci ludzie się zatracili, ich apetyt rośnie w miarę jedzenia. Świadczenia wypłacane są około 20. dnia miesiąca, a oni potrafią już 10. złożyć podanie o wypłatę, bo kasy zabrakło.
Zwracacie im uwagę? 
Oczywiście, że tak, to nasza praca. Nalegamy, żeby pomyli naczynia z całego tygodnia, poukładali ubrania, sprzątnęli. Wtedy słyszymy, że pójdą do „Raworowiczowej” albo do Ikonowicza na skargę. Ewentualnie wezmą „swojego prawnika”, nie zapominając dodać, że my pracujemy z ich podatków – co brzmi dość paradoksalnie, bo większość z nich w życiu nie przepracowała ani dnia, więc i grosza podatku nie odprowadziła.
Jesteście panie coraz bardziej rozgoryczone? 
Rośnie socjal naszych podopiecznych, a nasze wynagrodzenia nie. Od nas się wymaga, byśmy były zawsze na czas, uśmiechnięte, empatyczne, żebyśmy podnosiły kwalifikacje.  I żebyśmy były na każde zawołanie. Mamy po kilkadziesiąt rodzin pod swoją opieką, także wiele osób starszych, schorowanych, samotnych. To obciążająca praca, którą oczywiście lubimy, bo inaczej od razu byśmy z niej zrezygnowały. Ale nas nie stać na wyjście do restauracji, podjechanie po zakupy taksówką, egzotyczne wczasy, zdjęcia z których wrzucają potem na Facebooka nasi podopieczni. Zastanawiamy się, jak zorganizować komunie naszych dzieci „po kosztach”. Nasi podopieczni nie mają takich dylematów: z góry rezerwują drogie lokale. Dawniej mieli dylemat, skąd wziąć pieniądze. Teraz go nie mają, mamy wrażenie, że teraz to już w ogóle nie mają żadnych problemów. Bo to nie są osoby, które myślą o przyszłości. Oni żyją tu i teraz.
Czyli program 500 plus zrobił waszym podopiecznym więcej szkody niż pożytku ? 
Uczciwa praca nie jest premiowana. Oni nie mają motywacji do podjęcia pracy, bo oferowane zarobki nie są dla nich atrakcyjne. 500 plus generuje rozwój szarej strefy.  Matka trójki dzieci z rodzinnym ma około 2 tys. zł netto miesięcznie. W pracy oferują jej 1400 – 1600 złotych. Jeśli pójdzie, to straci świadczenia, bo będzie miała wyższy dochód. Kalkuluje, że się jej to nie opłaca. Podobnie widzimy, że ojciec mieszka razem z nimi, ale oficjalnie ona pozostaje samotną matką. Dostanie wtedy więcej.
Mówicie  panie, że około 75 proc. podopiecznych przejada świadczenia, a pozostali kombinują. Jak?
Przychodzą i mówią, że chcieliby dostać zasiłek celowy na zakupy związane z początkiem roku szkolnego. Mówimy, że mają przecież po 500 złotych na dzieci, 300 złotych na wyprawki. „Już je wydałam, bo wysłałam dziecko na kolonie’ – słyszymy. – „A poza tym ceny rosną, 500 złotych trzy lata temu, a obecnie, to spora różnica” – dodają. Świadczenie 500 plus nie wlicza się w dochód, więc jeśli taka rodzina spełnia kryteria, to zasiłek celowy musimy przyznać. Domagają się też z ośrodków pomocy zasiłków na wycieczki szkolne, remonty mieszkań, żeby dziecku lepiej się mieszkało, opłacenie rachunków za telefon lub jego zakup. Ale już na przykład na leczenie dzieci kasy nie ma – próchnica zbiera tam potężne żniwo, prosi się alergolog, okulista czy logopeda. Słyszymy, że służba zdrowia jest darmowa i oni nie będą płacić za leczenie. To już lepiej kupić samochód albo wyjechać całą rodziną na wczasy. Najgorsze, że dzieci widzą te wzorce i je powielają. Od małego wiedzą, gdzie skierować kroki po finansową pomoc.
Co was w tym wszystkim najbardziej niepokoi?
Zastanawiamy się, co będzie za 10-15 lat, gdy te matki odchowają dzieci i świadczeń nie będzie. Bez pracy, bez doświadczenia. Zostaną „z ręką w nocniku” i zdrowe młode jeszcze kobiety znów będą na naszym garnuszku. W zasadzie do końca życia.
Jak waszym zdaniem można byłoby uzdrowić tę sytuację?
W bardzo prosty sposób: świadczenie 500 plus powinno być wliczone do dochodu, a ponadto regulowane podatkami. Naszym podopiecznym nie powinno się dawać tego świadczenia w formie pieniężnej, lepiej byłoby za te pieniądze opłacić dzieciom zajęcia dodatkowe, lekarzy-specjalistów, wycieczki szkolne, może odkładać na ich indywidualne konta. Na razie duże pieniądze płynące do rodzin są po prostu roztrwaniane.

I tyle w temacie.

Kto jest odpowiedzialny za hejt w necie? Media.

Wystarczy prześledzić komentarze pod jakimkolwiek postem ocierającym się o politykę, ba, o cokolwiek: przyzwolenie na wypisywanie co tylko ślina na język przyniesie sprawiło, że do głosu doszli ci, którzy powinni milczeć, bo nie mają kompletnie nic do powiedzenia. Co nie przeszkadza im wypisywać bzdur, lajkowanych następnie przez im podobnych, co z kolei tych pierwszych utwierdza w przekonaniu, że mają w sobie oceany mądrości.  

Teraz każdy jest najmądrzejszy.

Za hejt w Internecie obwiniam media. Wiem, co piszę, bo jestem dziennikarzem od ponad 25 lat. 

Problemem jest to, że media kreują rzeczywistość, a nie ją opisują i wyjaśniają. Jeśli chcą uczynić z kogoś bohatera, to uczynią, a jeśli chcą kogoś zniszczyć, to zniszczą. Sposobów na jedno i drugie jest wiele, a każdy skuteczny. Czasem dzieje się tak z odgórnego polecenia, ale często dziennikarze piszą wedle własnego uznania. A ponieważ są słabi merytorycznie, z zera zrobią bohatera, byleby mieć news.

Poruszyłam dwie ważne kwestie: słabość merytoryczna i news. Rozwinę je.

Ignorancja dzisiejszych dziennikarzy, którzy z natury rzeczy powinni wykazywać się sporą wiedzą na każdy temat, albo chociaż chęcią jej zgłębienia, to efekt tak przyziemnej rzeczy, jak oszczędności w redakcjach. Dobrzy dziennikarze są zwalniani, bo zbyt dużo kosztują – w to miejsce zatrudnia się gimbazę, która, owszem jest bystra w necie i nowych technologiach, ale nikt jej nie nauczył (nie zdążył, nie chciał), co to znaczy być dziennikarzem, jak duża jest to odpowiedzialność i jak ważne jest każde napisane słowo. Nawet to z błędem ortograficznym… 😉

Przykłady? Pierwszy z brzegu: na stronie internetowej mojej gazety pojawił się artykuł z wielkim tytułem: Prezydent RP podpisał uchwałę… (sprawa dotyczyła 12 listopada, który miał być dniem wolnym od pracy). Dzwonię do osoby odpowiedzialnej za ukazywanie się treści w necie – zanim ów kolega poprawił rażący błąd (Prezydent RP podpisuje ustawy, a nie uchwały) minęła godzina, podczas której internauci nie szczędzili nam hejtu. Od kolegi usłyszałam, że napisał to jakiś szczawik z innej redakcji i wrzucił radośnie na całą Polskę. Dodam, że tekst zilustrował ludźmi robiącymi fikołki na plaży…

Zastanawiam się, co ten młody człowiek robi w porządnej, wydawałoby się, redakcji, i czy zdaje sobie sprawę, że wrzucenie informacji na stronę internetową dużej gazety – to nie to samo co wrzucenie posta na swój fejsbukowy profil?

Co na to jego szefowie? Bo on może się jeszcze uczy, ale czy ktoś nad tą nauką czuwa? A jeśli nie, to co? 

continents-2660932_960_720.png

Cel pracy dziennikarza newsowego, a takich jest większość, to zdobycie newsa. Gdy już się go ma, można z nim zrobić tysiące rzeczy – od ciągłego przypominania po wielekroć, co godzinę, i w każdej konfiguracji (wtedy właśnie zero może stać się bohaterem i na odwrót), po tworzenie pobocznych wątków, a każdy ma przyciągnąć jak najwięcej gawiedzi. Gawiedź jest przez media mile widziana, a wręcz hołubiona.

Dawniej czytanie papierowej prasy należało do dobrego tonu, świadczyło o zainteresowaniu światem, dążeniu do pogłębiania własnych horyzontów.

Ludzie, których gazety nie interesowały, po prostu ich nie kupowali. Mieli swój własny świat.

Moim zdaniem wtedy ów świat nie dzielił się na zwolenników tej czy innej partii, ale na mądrych i głupich.

Gdy nastała era Internetu, w dodatku darmowego, do głosu, jak pisałam wcześniej, doszli ci, którzy powinni milczeć. Ci, którzy żadnych gazet (gazeta jest tu tylko symbolem) nie czytali. Nagle zorientowali się, że mają odbiorców, fanów, a nawet wielbicieli własnej głupoty. Zakładają fora, skupiają się i zrzeszają. Mnożą się w zastraszającym tempie w myśl zasady, że ciemniactwo zawsze jest liczniejsze i bardziej hałaśliwe, więc ma większą siłę przebicia.

Dlaczego nikt, zwłaszcza media/dziennikarze, nie wypowiedzieli im wojny?

Powody są dwa i żaden nas nie usprawiedliwia.

Po pierwsze nie wiadomo, jak z nimi dyskutować, bo to nie ten poziom. Próbowałam jako moderator, ale samonakręcenie jest tak ogromne, że to nie ma sensu. Wpisują tak zwane fejsbukowe mądrości, powielają schematy myślowe, są chamscy i wulgarni, nieobliczalni w słowach na zasadzie „im gorzej, tym lepiej”. Z pewnością sprzyja temu anonimowość, no i bezkarność.

Po drugie to oni są głównymi odbiorcami dziennikarskich treści i – tu przechodzę do sedna – „generatorami” odsłon.

Odsłona to wyświetlona przez internautę strona w necie. Każda odsłona się „monetyzuje”, czyli gazeta ma z tego zysk. Im więcej odsłon tym lepiej dla wydawcy, bo to z kolei przekłada się na atrakcyjność dla reklamodawcy. Stąd te wszystkie TOP 15 Najpiękniejszych Plaż Nad Bałtykiem czy 50 zdjęć biegającego nago faceta po ulicy.

Kto takie rzeczy chce/ma czas oglądać? 

Mądry człowiek przeczyta w necie artykuł (z tego nie ma żadnych odsłon), a gdy już poczyta zajmuje się swoją pasją: czytaniem książek, malowaniem, działką, dzierganiem czy hodowlą chomików; pójdzie do teatru czy filharmonii, obejrzy dobry film czy wystawę w ośrodku kultury.

Głupi siedzi całe dnie w necie, bo nie ma innych zainteresowań. I to on robi odsłony nadając ton polskiemu Internetowi. Przy aplauzie mediów.

Przykład? Wrzuciłam do netu odsłonowy materiał „Jak przyjąć księdza po kolędzie”. Po chwili ze 30 komentarzy, wszystkie na zasadzie „wsadzić mu widły w du…”. Usunąć, moderować, zwrócić uwagę?

Nie, usłyszałam: im więcej komentarzy, tym bardziej się kręci. A im bardziej się kręci, tym więcej odsłon. Im więcej odsłon, tym więcej pieniędzy. Tak działają algorytmy Facebooka. I z tego obecnie rozliczany jest niemal każdy dziennikarz. Ja również.

A że gawiedź ma używanie, że godzimy się na ich dominację, że wreszcie przyzwalamy na mowę nienawiści? Na ciągły hejt?

Tym razem byli to księża, ale gdzie indziej „kręcą się” w ten sposób nauczyciele, odstrzał dzików, komisja Amber Gold, etc. i cała polityka – wszystko, co można celowo skonfliktować (wystarczy chwytliwy tytuł, podjudzające zapytanie i parę innych chwytów), a co za tym idzie będzie się kręcić, robić odsłony, monetyzować. Na usprawiedliwienie gazet dodam, że nie są państwowe, w większości nikt im z budżetu nic nie daje, więc same muszą wypracować sobie kasę, by funkcjonować.

A więc była już mowa o dziennikarskiej ignorancji, poszukiwaniu newsów, robieniu odsłon i przychylności z tego powodu dla gawiedzi.

Efektem tego jest najgorsza chyba rzecz, jaka może się przydarzyć narodowi: brak jakichkolwiek autorytetów.

Nie ma ich! Ostatni umarł wraz z odejściem Jana Pawła II, który – choć nie do końca ideał, ale tych nie ma – potrafił skupić Polaków wokół siebie. Potem Kościół miał się coraz gorzej, dzisiaj wzbudza raczej wrogość niż zaufanie. Autorytetu nie mają profesorowie, nauczyciele, pisarze, sędziowie, dziennikarze (niestety, na palcach jednej ręki mogę policzyć tych wiarygodnych); nie mają go lekarze, służby mundurowe (no może strażacy), artyści, a już na pewno nie politycy. Nikt nie ma ochoty ich słuchać. 

Ale czyż jako dziennikarze sami do tego nie doprowadziliśmy? Od nas zależy, jak ich przedstawimy, jakie cytaty z dłuższych wypowiedzi przytoczymy, kogo zaprosimy do studia, o co zapytamy. 

Tylko, ile osób przeczyta czy obejrzy dobry wywiad? Odpowiedź: na pewno nie tyle, żeby uzyskać odpowiednią ilość odsłon czy zgromadzić widzów przed szklanym ekranem. To już lepiej wrzucić 123 zdjęcia z jasełek, albo szybką relację okładających się ludzi pod sejmem.

Oczywiście wcale nie muszę mieć racji i wcale nie z tych wymienionych przeze mnie powodów w Internecie króluje hejt, a Polacy są totalnie podzieleni.

Myślę tak dopóty, dopóki ponownie nie zajrzę na fejsbuk i nie przeczytam pierwszych prasowych tytułów, zajawek, leadów, podjudzających pytań i pierwszych komentarzy. Dopóki nie włączę TV i nie zobaczę telewizyjnych informacji, nieważne jakiej maści i opcji.

Ktoś ma interes, by tak nas skłócać? 

Degustujesz i wspomagasz. Święto Młodego Wina w Sandomierzu

Przez dwa dni byłam enoturystą i bardzo mi się to podobało. Dostałam kieliszek, paszport z mapką winnic i wykazem restauracji, gdzie można podegustować tegoroczne polskie wina.

glasses-974687_960_720Założyłam na głowę czapę, wciągnęłam rękawice i opatuliłam się szalem, bo akurat ten weekend w Sandomierzu był mroźny – i jak wyszłam przed godziną 12 w południe, to do motelu wróciłam przed 23. To był ten z nielicznych w moim życiu dni, kiedy jedynym problemem był dylemat, do której restauracji pójść na degustację i co dobrego zjeść.

Oczywiście przebywałam w doborowym towarzystwie pięciu innych znajomych- enoturystów (i chyba ponad setki z całej Polski), w tym mojego męża, który jeszcze latem zasadził w ogrodzie kilka winorośli oświadczając wcześniej, że klimat się zmienia i trzeba coś z tym fantem zrobić. Mieliśmy więc w swoim gronie „pasjonata”, który zamierzał zostać winiarzem, jeszcze o tym nie wiedząc.

Polecam Święto Młodego Wina w Sandomierzu z kilku powodów.

Po pierwsze, jeśli ktoś nie był wcześniej w Sandomierzu, a ja na przykład nie byłam, będzie prawdziwie oczarowany: jego położeniem, zabudową, zabytkami, historią, specyficznym urokiem i klimatem wreszcie, którego nie zauważyłam, niestety, w Kazimierzu Dolnym, tak bardzo reklamowanym. Kazimierz mnie rozczarował, a Sandomierz oczarował (choć pewnie dlatego, że w pierwszym nic się wtedy nie działo, a w drugim było młode wino…).

mulled-wine-1934958_960_720

Po drugie, wielu z nas Sandomierz kojarzy z serialowym ojcem Mateuszem, więc i ja w pierwszej kolejności szukałam miejsc, z którymi kojarzyłam poszczególne odcinki. Przekonałam się osobiście, że niezliczona ilość restauracji, kafejek, kawiarenek, barów nie jest żadną filmową ściemą, a takie miałam wrażenia oglądając serial, a cudną rzeczywistością i istotnie można cały dzień chodzić od jednej knajpki do drugiej smakując dobre i wymyślne dania, pyszną kawę, no i hit zimnego listopadowego weekendu czyli rozgrzewającą herbatę z cytryną, pomarańczą, imbirem, goździkami, laską cynamonu i miodem, ewentualnie z domieszką alkoholowej nalewki. Mało tego: miejsca te są klimatyczne, o ciekawym wystroju wnętrz, zachęcające do wejścia i posiedzenia (to już trzeci powód przyjazdu do Sandomierza).

Ale wracając do serialu – oprócz zabytków i na przykład podziemnej trasy turystycznej, którą koniecznie trzeba zwiedzić – jest również Muzeum Ojca Mateusza i w sumie dawno żadne miejsce nie sprawiło mi tyle dziecięcej radości, co chodzenie po miejscach znanych z filmu i robienie sobie zdjęć z woskowymi figurami Pluskwy (Eryk Lubos jak żywy), Natalii w kuchni z pierogami (figura nieudana), Nocula czy samego księdza, czyli Artura Żmijewskiego. Kupiłam sobie nawet czekoladę Ojca Mateusza, choć wokół tego serialu kręci się cały small-biznes, więc można było kupić mnóstwo innych rzeczy. Fajne to było!

Czwarty powód to zobaczenie obrazu Karola de Prevot w katedrze sandomierskiej przedstawiającego rzekomy mord rytualny, jakiego mieli dokonać Żydzi na chrześcijańskich dzieciach. Obraz ten stał się kanwą jednego z moich ulubionych filmów pt. Ziarno prawdy w reż. Borysa Lankosza według powieści równie ulubionego polskiego „kryminalisty” Zygmunta Miłoszewskiego. Wyobraźnia działa, a Sandomierz jej w zadziwiający sposób pomaga.

No dobrze, ale w sumie nie o to w tym wszystkim chodzi. Najważniejsze jest Święto Młodego Wina i o nim chcę napisać w kontekście reaktywującego się winiarstwa w Polsce.

grapes-2656259_960_720

O samej historii polskiego winiarstwa można poczytać w necie i jest to lektura pasjonująca. Mnie zadziwił tylko fakt, że winiarstwo, które upadło wraz z nadejściem PRL, na sprzyjające mu przepisy musiało czekać aż do roku 2006! Czyli całkiem od niedawna można zakładać własne winnice i produkować wino, które następnie może być wprowadzane do obrotu. I coraz więcej osób z tego właśnie żyje, czego przykładem było kilkanaście rodzin parających się winiarstwem i obecnych na sandomierskim święcie. Oferowali oni enoturystom młode wina do degustacji i zapraszali do zwiedzania winnic.

46491672_364910240922792_2327006701082902528_n

My byliśmy w winnicy Marcelego Małkowskiego, 8 km od Sandomierza, który wraz z żoną i rodziną zajął się enoturystyką. Ze swoich winnic uprawianych na około 4 ha sprzedaje około 15 tysięcy butelek wina rocznie – i schodzą mu one, jak mówi, na pniu. Do tego stopnia, że trudno mu zachować, a potem sprzedać, najlepsze wina 2- czy 3-letnie – no chyba, że na własny użytek. Oprócz winnic i średniowiecznych piwniczek do przechowywania wina posiada również wszystkie urządzenia potrzebne do produkcji trunku, a także pokoje do wynajęcia i szereg innych atrakcji, co sprawia, że kwitnie również agroturystyka.

still-life-2963302_960_720

Pan Marceli mówił nam, że winiarstwem para się coraz więcej ludzi w rejonie Sandomierza, ale oczywiście nie tylko, bo w zasadzie każde już województwo w Polsce ma swoich winiarzy. Kupują najlepsze odmiany winorośli za granicą, sadzą, mozolnie się nimi opiekują i je pielęgnują, by następnie zebrać plony i z gron wytłoczyć wina dobrej jakości. Tłumaczył nam, że lepsze, niż te kupowane w marketach, bo bez konserwujących siarczanów – polskie wina są naturalne i do dwóch lat można je przechowywać w lodówce. I może dlatego takie drogie? U Pana Marcelego najtańsze wino kosztowało 35 zł za butelkę, następne były od 50 złotych w górę. Myślę, że warto, ale jednak trzeba się nastawić, że nie są to tanie znane nam wina z marketów.

Fajnie było uczestniczyć w czymś, co dopiero w Polsce raczkuje, odradza się, reaktywuje, choć polskie winiarstwo ma piękną tradycję, a jego początki sięgają X wieku. Początkowo wyrobem win własnej produkcji zajmowali się benedyktyni – w Sandomierzu robili to od XIII wieku – by mieć własne wino liturgiczne, i oni również dalej się winiarstwem parają.

46489727_2025858407473856_3659191499150589952_n

Święto Młodego Wina w Sandomierzu, choć to dopiero 6. edycja, uważam za ciekawą imprezę, na której warto być i swoją obecności, oraz oczywiście degustacją kilkudziesięciu młodych polskich win, wspomagać rodzimą gałąź gospodarki. Chyba nie ma przyjemniejszego wspomagania…

Fot. różnych uczestników enowyjazdu 🙂 oraz nieoceniony Pixabay 🙂

 

Psianka słodkogórz, rzepik, pasternak, wyka kosmata. Slow life.

Żyć ekologicznie, czyli jak? Może jak Ewa Kuskowska i Jerzy Piotrowski, ciepli i sympatyczni, którzy rzucili zabiegane życie w Warszawie i w dziurze zwanej Wycinka Wolska (ktoś wie, gdzie to jest???) kupili stary dom z 1936 roku bez żadnych wygód, do tego kawał ogrodu ze stodołą i urządzili tam swoje królestwo zwane zagrodą ziołową. Ewa sadzi rośliny, których mógłby pozazdrościć niejeden botanik.

flowers-3525535_960_720

Wie o nich bardzo wiele i mogłaby o każdej roślince opowiadać i opowiadać; obrywa liście i pędy, pociera w dłoniach, wącha i podsuwa nam pod nos, a wszystko tak cudnie pachnie. Ewa mówi, że wstaje o piątej rano i idzie pielęgnować ogród. Czasem z podobnymi sobie pasjonatami łazi po okolicznych łąkach, mokradłach i lasach w poszukiwaniu konkretnych ziół. Wiadomo przecież, że te zebrane własnoręcznie mają największą moc, a poza tym jaka za frajda przynieść kosz pełen aromatycznych roślin, powiązać w pęczki do ususzenia i czekać, aż zamienią się w czarodziejskie ziele.

W ich domu wszystko jest stare i zniszczone, takie, jakie być powinno, użytkowane latami przez kolejne pokolenia, a nie kupowane nowe zaraz po tym jak stare niedomaga. Podłoga skrzypi, na węglowej kuchni osmalone garnki, mnóstwo dziwnego sprzętu i makatek na ścianie, starocie, starocie, starocie. – Kiedyś przyjechał do nas potomek dawnych właścicieli i jak się wzruszył, gdy zobaczył zdjęcie dziadka w mundurze – śmieje się Ewa. – Bo ja nic z tego domu nie wyrzucałam, wszystko zostało. Nawet to malutkie zdjęcie.

Ganek opleciony i zacieniony przepięknym krzewem, stary stół i stare krzesła przed domem, ogrodzenie zbite z desek. Dróżki jak u babci na wsi, domki dla owadów. Ewa mówi, że nawet jak idzie do sklepu po jakieś niezbędne zakupy, to czuje chemię. U niej w domu chemii nie ma.

Jurek serwuje zupę ze szczawiu, pokrzywy, lubczyku i przywrotnika, zaprawioną przesmażoną na oliwie cebulką. Smakuje wybornie, każdy ustawia się po dokładkę. Potem idziemy do stodoły, gdzie króluje łoże, obok garderoba w postaci sznurka i zawieszonych na nim ciuchów. Wszędzie suszą się zioła, zapach kosmiczny, a my robimy saszetki zapachowe oraz sól ziołową, która, już w naszych domach, okazuje się niezwykła w smaku.

Nie ma cywilizacji? Jest laptop, dzięki któremu Ewa i Jurek kontaktują się ze światem, na przykład z innymi zielarzami. Ostatnio był u nich kolejny już Ogólnopolski Zjazd Zielarski. Zielarze podniecali się, że znaleźli „psiankę słodkogórz, rzepik, pasternak, wykę kosmatą, mlecz, pięciornik srebrny, kuklik pospolity i czterolistną koniczynę”, a serwowano: dziki chłodnik na domowym jogurcie, domowy tempeh z kaszy jaglanej i łubinu w dzikiej marynacie, kalafior z pączkami bzu czarnego i poppingiem gryczanym, dzikie kiszonki – kapusta kiszona z dzikim pesto, dzikie kim-chi, dipy na bazie jogurtów roślinnych i fermentowane pasty z nasion, chleby i krakersy na zakwasie, zapiekaną polentę negra z sosem chimichurri z bluszczyku kurdybanku i napoje fermentowane…” (cytat z netu opisujący jeden z zielarskich zjazdów).

Dominika Radwańska jako socjolog rzuciła pracę w korporacji, kupiła domek w Chojnacie (czy ktoś wie, gdzie to jest) i została „diet coachem” oraz „horse coachem”. Prowadzi terapie oraz warsztaty w asyście dwóch pięknych koni udowadniając, że „koń prawdę ci powie”.

horse-3419146_960_720

Co to znaczy? Że konie – a może w ogóle zwierzęta – są zawsze sobą i jeśli w tej relacji ktoś jest nieprawdziwy, to właśnie my. Konie to od razu wyczuwają i wystarczy, że coach obserwuje ich zachowanie. Ich, a nie nasze.

– W życiu trzeba robić to, co się kocha – powtarza oklepane zdanie, ale przez nią odkryte na nowo, pani Dominika. –  Strasznie się męczyłam pracując w korporacji i gdy pewnego dnia ją porzuciłam bardzo się bałam, czy dam radę utrzymać się – i moje konie – z czegoś zupełnie dla mnie odlotowego. Ale okazało się, że jak człowiek robi coś z wewnętrznego przekonania, kieruje się sercem, to cały Kosmos mu sprzyja i wszystko się układa. Ponieważ moja obecna praca jest jednocześnie moją pasją mogę śmiało powiedzieć, że od czterech lat nie przepracowałam ani godziny…

To samo może powiedzieć Margerita Kahan z małej wsi Esterka (czy kto wie, gdzie to jest?). W ekologicznym gospodarstwie czas płynie wolniej, choć wszystkie mieszkające tam osoby ciężko pracują. Mama oraz dwie córki organizują warsztaty najprzeróżniejszego rodzaju, w tym kulinarne, a także zajmują się ekologicznym ogrodem wciąż zgłębiając zasady permakultury. Pokaz, jak można sadzić warzywa czy inne rośliny używając tektury zrobił na mnie ogromne wrażenie, bo okazało się, że nie trzeba przekopywać pół działki – słabym kobietom jest trudno – by uprawiać warzywny czy ziołowy ogródek. Pani Margerita chłonie wszelkie nowinki i zaraża swoich nimi sąsiadów. Jej gospodarstwo funkcjonuje wiele lat i ma coraz więcej chętnych, którzy chcą przyjechać choć na kilka dni i całkowicie zatopić się w naturze.

Podczas naszego pobytu przygotowywaliśmy hamburgery z ciecierzycy, a także sałatki przyprawione hitem wegan czyli gomasio.

Slow life? A po co się spieszyć?

environmental-protection-326923_960_720

To, co się dzieje obecnie na świecie w kwestii dewastacji przyrody przechodzi wszelkie pojęcie i każdy, kto choć trochę interesuje się tym tematem wie, o czym piszę. Skala zanieczyszczenia mórz i oceanów (przypomina mi się dwuwiersz „Głupiec mówi: Niech sobie źródło wyschnie w górach, byleby mi płynęła woda w miejskich rurach”, który wkrótce, jeszcze za życia naszych dzieci czy wnuków) może stać się faktem), produkcja wszechobecnego plastiku, który zalewa Ziemię, używanie nawozów i detergentów oraz wiele innych niepokojących rzeczy sprawia, że troska o otaczającą nas przyrodę wydaje mi się obecnie najważniejszym zadaniem dla każdego człowieka.

Dlatego kocham wszelkich odlotowców, z których może i czasem się podśmiewamy, ale tak naprawdę to oni są zaczynem normalności.

Bo co my robimy dla swojej planety?

Lekarz woli wybudować przychodnię i trzepać prawdziwą kasę?

Poszłam do znanej restauracji w moim mieście, by zamówić catering na urodziny córki. Menadżerka położyła przede mną odręcznie napisaną kartkę z wieloma daniami, bym sobie coś wybrała. Na samej górze imię i nazwisko znanej w mieście pani doktor, właścicielki przychodni. I kwota, za którą lekarka wyprawiała sobie przyjęcie. Dla mnie te dania, niestety, okazały się za drogie (12 porcji kaczki z jabłkami 408 złotych – potem ludzie mi mówili, że to normalne ceny w cateringu…)

Oczywiście menadżerka popełniła błąd – taka lista z nazwiskiem nie powinna była trafić w moje ręce. Ale patrząc na to nazwisko pomyślałam wtedy o sytuacji w służbie zdrowia, gdzie wielu młodych lekarzy, ale nie tylko, wypowiedziało klazulę opt-out z uwagi na zbyt ciężką pracę. Ten trend opisałam na swoim blogu poniżej (ludzie nie chcą ciężko pracować, po prostu i tyle), ale zwrócę uwagę i na inną kwestię.

W moim 50-tysięcznym mieście jak grzyby po deszczu powstają kolejne prywatne przychodnie. Czyli się opłacają. Bo np. Zakładów Opiekuńczo-Leczniczych, czyli miejsc, gdzie na przykład seniorzy po leczeniu w szpitalu mogliby dochodzić do zdrowia, jak na lekarstwo, nie ma – więc się nie opłacają, mimo że w 70 proc. pobyt finansuje NFZ.

Praca w szpitalu jest bardzo ciężka. Może nie tak, jak dawniej (mój 80-letni wujek po 50 latach trafił na chirurgię i był zdziwiony… ciszą i spokojem. – Pół wieku temu cały oddział to były tylko jęki i krzyki, w powietrzu czuło się cierpienie – powiedział mi. – Teraz było jak w raju. Leki przeciwbólowe robią swoje…), ale jest; to duże wyzwanie dla młodego zwłaszcza człowieka, który po książkowych teoriach musi przejść do praktyki.

W szpitalu nie ma miejsca na lekarskie słabości, niewiedzę, brak decyzyjności. Praca ponad siły, często na okrągło (inna sprawa, że lekarze chętnie biorą te osławione dyżury, na które później narzekają, gdyż te są bardzo dobrze płatne).

A w przychodni? Czasem nazywam lekarzy tam pracujących, z całym oczywiście do nich szacunkiem, przepisywaczami antybiotyków lub innych lekarstw. Czysty gabinet, sprzęt, do pomocy pielęgniarki, które też nie muszą się tak bardzo nagimnastykować i nastresować jak w szpitalu. I skierowanie, recepta, ewentualnie skierowanie lub recepta. Do innego lekarza lub do szpitala właśnie, niech tam się martwią.

Często mówi się, że pielęgniarki czy lekarze w szpitalach, nie mówiąc o sorach, są niemili i brakuje im empatii. Każdy z nas miał pewnie takie doświadczenia, ja również dużo mogłabym na ten temat napisać i jako osoba prywatna, i jako dziennikarz.

Ale przepraszam bardzo, uważam, że nawet anioł miałby dość, bo to nie jest praca, gdzie można sobie usiąść i spokojnie wypić kawę. To metafora, oczywiście nie raz i nie dwa można takie panie delektujące się kawą zobaczyć, ale proszę się z nimi zamienić!

Koło pacjenta wszystko trzeba zrobić, łącznie z wymyciem go i obsługą kaczki, a wokół tylko ból, cierpienie, często przerażenie i bezradność, absorbująca rodzina, przemęczeni lekarze i cały ten syf związany z niewydolną w Polsce służbą zdrowia. A siostry coraz starsze, kręgosłup siada, nerwy też, a tu jeszcze pełno papierkowej roboty… W domu czeka mąż i rodzina, czyli drugi etat, bo wszyscy wiemy, jak pracują matki-Polki. Więc w sytuacjach, gdy pielęgniarki i lekarze z mojego szpitala odsądza się od czci i wiary, zawsze – choć wiem, że w wielu przypadkach skarżący się pacjenci mają rację – biorę poprawkę na opowieści, bo prosty zawód to nie jest. I odpowiedzialność ogromna.

Tymczasem w przychodniach to lekarz specjalista jest panem i władcą. Może się spóźniać i często to czyni podkreślając tym samym, jaki to jest zabiegany; długość kolejki przed jego gabinetem świadczy tylko i wyłącznie o jego, lekarza, popularności, więc dobrze, gdy się wije na korytarzu i ledwie jej koniec widać; a gdy przychodzi do płacenia za prywatną wizytę oczy pacjentowi robią się jak spodki. Dlatego coraz więcej lekarzy buduje własne przychodnie, zbiera kolegów po fachu, kupuje sprzęt, podpisuje kontrakty z NFZ – a reszta usług jest proponowana w ramach prywatnej praktyki.

W jednej z przychodni w mieście, gdzie mieszkam, jedna z lekarek ma dwa, sąsiadujące ze sobą, gabinety. W jednym przyjmuje na NFZ, w drugim odpłatnie. Przed tym pierwszym kolejek nie ma, bo zapisy za pół roku (a jest laryngologiem, więc pomoc najczęściej potrzebna jest od zaraz); więc pani doktor przechodzi z gabinetu enefzetowskiego do prywatnego – i proszę, usługa wykonywana jest od ręki. Można? Można.

W drugiej trzej fizjoterapeuci. Przychodzi kobieta ze skierowaniem od lekarza na rehabilitację ze względu na złamaną rękę. Najbliższy termin – czerwiec. — Ale odpłatnie możemy zacząć od jutra — uśmiecha się jeden z nich. Co robi kobieta? Decyduje się, a co ma zrobić? 

W trzeciej, wypasionej, wybudowanej między innymi za przekręty na kontraktach z bezradnym w tej kwestii NFZ, do kardiologa w ramach funduszu można dostać się za cztery miesiące. Za 150 zł – od zaraz.

Czy już domyślają się Państwo, dlaczego tak ciężko dostać się do lekarza specjalisty na darmową wizytę?