Nie traćmy czasu, piszmy rodzinną kronikę!

Ogromną frajdę sprawiło mi pisanie kroniki rodzinnej. Celowo użyłam słowa „pisanie”, a nie „napisanie”, bo sam proces budowania koncepcji, szperania w archiwalnych zdjęciach, wyszukiwania różnych materiałów, rozmów z członkami rodziny czy tworzenia drzew genealogicznych był niezwykły. Mimo, że interesowałam się historią swojej rodziny  – choć w sumie nie aż tak intensywnie, jak byłabym powinna, gdy wielu moich przodków jeszcze żyło – dopiero pisanie uświadomiło mi, o jak wielu kwestiach nie miałam pojęcia.

Osobiście uważam, że każdy, kto choć trochę czuje się na siłach, powinien taką rodzinną kronikę stworzyć. Dlaczego?

nnWątpliwe, aby cudne archiwalne zdjęcia rodzinne w kolorze sepii, które zwykle trzymamy gdzieś w pudełkach, nasze dzieci czy wnuki otoczyły troskliwą opieką – pewnie gdzieś zaginą w pomroce dziejów, zwłaszcza tych cyfrowych, gdzie analog to póki co przeżytek. Warto je przejrzeć, zeskanować (a nawet i nie, zaraz o tym napiszę) i wykorzystać w książkowej publikacji, która – rozdana po rodzinie czy przyjaciołach – będzie na pewno trwalsza w swojej żywotności. Przyznam, że widok okładki skompilowanej z rodzinnych zdjęć moich przodków, wywołał we mnie euforię…

Ale od początku.

Pomysł narodził się około pięciu lat temu, kiedy zdałam sobie sprawę, że coraz więcej moich bliskich odchodzi. Bezpowrotnie. I że za chwilę niczego nowego się o mojej rodzinie nie dowiem i nie zweryfikuję tego, co zostało w pamięci. Nadeszła więc chwila, że dojrzałam do napisania takiej kroniki. Napisałam kilka kartek – i odłożyłam je na jakieś trzy lata…

Wisiało to jednak nade mną i wołało. Przeglądałam na okrągło te same zdjęcia, wpatrywałam się w twarze dawno zmarłych przodków, zastanawiałam się, jak żyli. Od czasu do czasu szperałam w genealogii dostępnej w Internecie, ale nie zawsze miałam szczęście. Utknęłam na przykład przy mojej praprababci, które nazywała się z domu bardzo „niebanalnie”, bo Józefa Kowalska… W takich sytuacjach nieoceniona okazała się moja przyjaciółka, też pisząca, a przy okazji wielka pasjonatka genealogii. To jej hobby. Wystarczy rzucić hasło, a ona siada i bardzo sprawnie wyszukuje wszelkie brakujące pokrewieństwa po mieczu i po kądzieli. Józefa Kowalska nie była dla niej żadnych wyzwaniem, a ja oniemiałam z wrażenia, gdy zobaczyłam, która ze znanych postaci w rodzinnym mieście jest moim wujkiem z racji tej Józefy… Młodszy o parę lat wujek też oniemiał – i to była jedna z wielu niespodzianek, jakie przytrafiły mi się podczas pisania kroniki…

Gdy już skompletowałam drzewo genealogiczne czterech rodów (dwie ze strony Matki i dwie ze strony Ojca) uznałam, że w końcu wypadałoby usiąść i pisać! Ale szło mi opornie do momentu, gdy zaczęłam wstawiać zdjęcia.

lll (1)Początkowo bowiem chciałam wszystko napisać, zdjęcia poskanować i całość oddać jakiemuś grafikowi do złożenia. Ostatecznie znalazłam w domu starą płytę z Wordem 2003 i i jak umiałam, tak sama złożyłam. Uważam, że to był strzał w dziesiątkę, bo układanie zdjęć na kolejnych stronach porządkowało całą kronikę. Postaci wyłaniały się jedna po drugiej, i aż prosiły, bo obok opisać historię ich życia. Gdy weszłam w pewien rytm, kronika pisała się już w zasadzie sama.

Rodzina mojego Ojca, z którą byłam bardziej związana, okazała się dość standardowa, natomiast rodzina Matki to była istna kopalnia nieprzebranych tematów i wątków! Niby niektóre dobrze znałam, ale gdy przyszło do ich spisywania, moja ciekawość i zachłanność na wiedzę rosła. Skontaktowałam się z moją ciocią, Adelą, taką dobrze 80 plus, z którą nigdy wcześniej nie rozmawiałam (nawet nie wiedziałam, że istnieje), a która tak wiele rzeczy mi opowiedziała, i to z pierwszej ręki, że wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem, także jej niezwykłej, wręcz fotograficznej pamięci.

Tak się w mojej rodzinie złożyło, że w czasie II wojny światowej 8 osób zostało brutalnie zamordowanych przez Niemców. Ciocia Adela podesłała mi zdjęcie, którego wcześniej nie znałam, a na którym cała rodzina pozuje fotografowi. Pośrodku seniorzy rodu, a wokół ich synowie i córki, synowe i zięciowie, wnuki i prawnuki. Rok 1938 lub 1939. Piszę tak: „Kto mógł przypuszczać, wykonując tę sielankową rodzinną fotografię, że wkrótce nadejdzie wojenna zawierucha i ośmiu mężczyzn z tego zdjęcia, w tym dwóch młodzieńców, zginie? Mam nieodmienne wrażenie, że mój dziadek Tadek dlatego uciekł spod luf karabinów (w trakcie rozstrzeliwania całej rodziny tylko mojemu 22-letniemu wówczas dziadkowi udało się uciec), a potem urodziła się – dość zaskakująco – moja Mama, bym to wszystko ja, jej córka, mogła po latach opisać. Odkrycie cioci Adeli, o której istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia, a która jest jedynym świadkiem tamtych wydarzeń, tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu”.

Dokładnie takie właśnie uczucie towarzyszyło mi podczas pisania kroniki: moi przodkowie wołali, by przywrócić pamięć o nich! Wołali z każdą napisaną na ich temat stronicą, z każdą wklejoną fotografią! Sami doświadczycie tego uczucia, gdy tylko zaczniecie pisać.

Niesamowite okazały się również moje prababcie i moi pradziadkowie. Z okruchów pamięci budowałam ich życie, znojne i trudne.

kkkKolejny fragment kroniki: „Moim prababciom przyszło żyć w bardzo ciężkich czasach, w okresie zawieruchy dwóch wojen światowych. Wszystkie – oprócz babci Zosi, która miała trójkę dzieci – urodziły po kilkanaścioro potomków, wielu z nich nie dożyło dorosłości. Dzieci umierały wtedy bardzo często. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to niewiarygodne: jak żyć, gdy z 15 dzieci przeżywa jedynie czworo (przykład babci Marii Kubik, która nie nadążała z pochówkiem kolejnych dzieci umierających z powodu zarazy), albo również z 15, które w bólach powijesz, wykarmisz, odchowasz, czterech dorosłych synów zabiją ci Niemcy – tak było w przypadku babci Julianny Burchackiej? Pomijam pytanie, jak tyle dzieci można było w ogóle urodzić? Wszystkie prababcie musiały bardzo ciężko pracować na gospodarce. One nie znały pojęć: odpoczynek, relaks, wczasy, urlop czy chwila tylko dla siebie. Ciągle były w ciąży, rodziły, karmiły, zajmowały się domem, pomagały w obrządku czy w polu, darły pierze, szyły, dziergały, zapełniały spiżarnie na zimę, chodziły po chrust, karmiły stworzenia i całą rodzinę, a wyżywić 15 ciągle rosnących „gąb” to nie jest proste zadanie. Wiosną, latem, jesienią i zimą. Zimą było ciężko, na przednówku jeszcze gorzej. Zahartowane życiem. Moje życie przy ich to błogie lenistwo.

Ciocia Adela zapamiętała babcię Juliannę jako bardzo wysoką, przystojną kobietę, a nawet „kawał kobiety”. Julianna wyszła za mąż w wieku zaledwie 17 lat, rodziła dzieci jedno po drugim, niestety, maluszki często umierały. Julianna pomagała mężowi w gospodarce – to sformułowanie jest jednak bardzo pojemne. Oznacza pracę od świtu do nocy bez chwili wytchnienia, a dodajmy, że to były czasy bez prądu, bieżącej wody i wszelkich udogodnień. Chowała też wnuki, którym matki umierały podczas porodu, i inne też, bo wszyscy mieszkali przecież razem. – Ale jak babcia śpiewała Gorzkie Żale, to pół wsi się schodziło i jej wtórowało! – mówi Adela. – Hodowała gęsi na pierze, bo przecież pod czymś trzeba było położyć te  20 osób w domu, a w sklepach pierzyn czy kołder nie było. O wszystko należało zadbać samemu. Szła do Żyda, kupowała materiał, darła pierze i sama wszystko szyła. (…) Co rano gotowała barszcz i ziemniaki z okrasą dla całej rodziny, w południe były jakieś pierogi czy kluski, na kolację też coś w tym stylu. Na pewno nie było kanapek, bo dłużej by się je dla wszystkich robiło, niż jadło. Babcia Julianna słynęła z pieczenia pysznych bochnów chleba w piecu. Moja Mama pamięta jeszcze ich widok („z dziesięć ich zawsze było” – mówi), zapach i smak nieporównywalny dziś z niczym. Pajdy chleba były wyśmienite ze śmietaną i cukrem, a nawet ze zwykłą wodą i cukrem (…)”.

jj (1)Niesamowite było też, że nawiązałam kontakt z rodziną brata mojej babci. Piotr miał w wieku ponad 40 lat wyjechać z rodzinnej miejscowości, ożenić się gdzieś tam i tyle o nim słyszano. Zaczęłam szperać w necie i natrafiłam na Jerzego, który miał to samo nazwisko i uderzające podobieństwo do twarzy człowieka, który patrzył na mnie z jedynego zachowanego archiwalnego zdjęcia. Napisałam do niego na Messengerze i oto po wielu miesiącach dostałam odpowiedź: tak, Piotr to mój ojciec. Jerzy okazał się niesamowitym człowiekiem, był nawet burmistrzem jednej z miejscowości oraz człowiekiem wielu pasji i talentów. Udało mi się nawet porozmawiać z żoną brata mojej babci, 98-letnią dzisiaj panią Czesławą, która zachowała świetną pamięć, a przesłana kronika dostarczyła jej wielu wzruszeń.

O takich ciekawych kwestiach, które zadziały się podczas pisania rodzinnej kroniki, mogłabym jeszcze wiele napisać. Ten post ma być zachętą dla Państwa, byście sami podjęli ten trud, a na końcu poczujecie coś bardzo fajnego: satysfakcję.

No i książka rozdana po rodzinie sprawi, że pamięć o przodkach nie zaniknie. A o to chyba chodzi.  

3 myśli w temacie “Nie traćmy czasu, piszmy rodzinną kronikę!

  1. Joanna Kwiatkowska pisze:

    Czy w swoich poszukiwaniach natrafiła Pani na Jana Kubika (1872-1922)?
    To mój pradziadek. Urodzony w Jadownikach, syn Jakuba i Marianny Kargol / Gargol.
    Dwukrotnie żonaty, 1. z Teresą Jadwigą Sieprawską, 2. z Anną Marią Hajdo (moją prababką).Dzieci Jana: Aniela i Stanisław oraz Barbara i Maria. Mieszkał w Warszawie, przez pewien czas pracował w Sosnowcu. Szukam wiadomości o rodzeństwie Jana i o Jego grobie.

    Polubienie

Dodaj komentarz