Święci zmonetyzowani

Pojechałam do Italii śladami świętych. A pojechałam, bo oprócz standardowego Rzymu, Neapolu, Pompejów czy Padwy pojawiło się wybrzeże Amalfitańskie, które stało się moim marzeniem po obejrzeniu filmu pt. „Pod słońcem Amalfi”. – Bosz, to niemożliwe, żebym kiedykolwiek odwiedziła to magiczne miejsce… Tak pięknie, tak słonecznie, tak bajkowo – rozmyślałam w jakiś ponury styczniowy dzień nie zdając sobie sprawy, że cztery miesiące później do Amalfi zawitam i real będzie nieco bolesny, ale o tym za chwilę.

Pojechałam też z tego powodu, bo zrozumiałam, że marzenia się nie spełniają – marzenia SIĘ SPEŁNIA. Niezbędne są do tego dwie rzeczy: decyzja oraz pieniądze. Z pierwszym nie mam zwykle problemu, z drugim było gorzej, podebrałam więc mężowi kasę na samochód, który planuje kupić od kilku lat 😊 awantura była, ale wypad do Italii wart był tego poświęcenia.

Doszłam jednak do zaskakujących dla mnie samej wniosków, ale o tym za chwilę.

W Italii zwiedziliśmy najpierw Padwę. To miasto św. Antoniego, który – jak każdy niemal święty – miał przeciekawą biografię, albo hagiografię, ale sama Padwa podczas kilkugodzinnej przebieżki nie przypadła mi do gustu, bo było… brudno. Brud, którego na taką skalę się we Włoszech nie spodziewałam, będzie nam towarzyszył podczas całej wyprawy.

Zwiedziliśmy Uniwersytet Padewski założony w XIII wieku, gdzie studiował m.in. Jan Kochanowski, Jan Zamoyski czy król Stefan Batory, który wprawdzie językiem polskim nie władał, ale w dalszym ciągu przewodnicy przypominają, że był jednym z najlepszych studentów w całej historii uczelni. Hotelu Conselve nie polecam – na kolację dostaliśmy świderki z pesto, na drugie danie ziemniaki z niesmacznym kurczakiem, na deser mrożone tiramisu.

W Loreto jest piękne sanktuarium, wewnątrz którego stoi Domek Maryi, w którym miał się jej ukazać Archanioł Gabriel i który według tradycji został przeniesiony z Nazaretu. Z Loreto związane jest również powstanie litanii loretańskiej; przewodniczka opowiadała, że litania jest zbiorem próśb kierowanych przez setki lat do Maryi przy cudownie ocalałym domku. W Loreto, zaraz przy bazylice, znajduje się cmentarz, gdzie spoczywa ponad tysiąc żołnierzy polskich z 2. Korpusu Armii Andersa. Pamięta się głównie o Monte Cassino, Loreto jest raczej pomijane, a i tu ziemia włoska jest zbroczona krwią naszych przodków.

Manopello

Serpentynami przejechaliśmy do Manopello, gdzie jest wyeksponowana cudowna chusta z wizerunkiem oblicza Jezusa. Po sanktuarium i muzeum oprowadzała nas siostra Beata z Duchowej Rodziny Przenajświętszej Krwi, która bardzo ciekawie opowiadała o historii chusty (została utkana z bisioru, będącego jedną z najdroższych tkanin starożytnego świata, bo nici pochodzą z wydzieliny pewnych gatunków małży; taka tkanina jest niezwykle cieniutka, błyszcząca, a gdy się patrzy pod pewnym kątem, to staje się wręcz niewidzialna – może to bisior był inspiracją do napisania przez Andersena bajki „Nowe szaty cesarza”?). W sanktuarium można oglądać wystawę, która przedstawia chustę z Manopello (czyli tę, którą przykryta była głowa Jezusa w grobie, nazywana też chustą św. Weroniki) oraz wizerunek twarzy Jezusa z Całunu Turyńskiego. Dzięki wieloletnim badaniom trapistki s. Blandiny Paschalis dowiedziono, że na obu materiałach widnieje wizerunek jednej i tej samej osoby; na wystawie w sanktuarium można zresztą nałożyć, przy pomocy przesuwnych tablic, oba oblicza i samemu się przekonać, czy tak jest. Jest jeszcze cudowna chusta z Oviedo w Hiszpanii, która również ma być tkaniną, w której zawinięto głowę Pana Jezusa składając go do grobu. O niej nikt jednak nie wspomniał, a ja – przyznaję – zapomniałam się zapytać.

Jak to w naszych czasach bywa, przejście obok relikwiarza z cudowną chustą to nie transcendentne stanięcie „twarzą w Twarz”, ale przemaszerowanie obok z wyciągniętą komórką czy aparatem, by uchwycić kolejną turystyczną atrakcję.

Noc spędziliśmy w hotelu w Montesilvano i tutaj poczułam wreszcie czym tak naprawdę są Włochy… Hotel był położony nad samym Adriatykiem, po przeciwnej stronie mieliśmy widok na Apeniny. Restauracja znajdowała się niemal na plaży, zaserwowano nam zupę fasolowo-grzybową z makaronem, szpinak z cieniutko pokrojonym schabikiem, a na deser było ciasto. Do tego kupiliśmy miejscowe wino za całe 10 euro butelka i poczułam się jak w siódmym niebie!

Kolejne przeżycie duchowe czekało w Lanciano, gdzie w VIII wieku w kościółku św. Longina miał się wydarzyć Cud Eucharystyczny, polegający na zamianie podczas Konsekracji Hostii w skrwawiony strzęp Ciała Chrystusa, natomiast wino w kielichu zamieniło się w Jego krew. Relikwia spoczywa w starym relikwiarzu z kutego żelaza i jest wyeksponowana w głównym marmurowym ołtarzu. W Lanciano jest pięknie i spokojnie, co sprzyja modlitwie i kontemplacji – czego nie można powiedzieć o San Giovanni Rotondo, które jest miejscem związanym ze św. ojcem Pio.

Ojciec Pio to „idol” mojej Mamy, dlatego musiałam zrealizować jej zamówienia: wrzucić pieniążek do kościelnej skarbony, kupić różaniec pachnący fiołkami (!) oraz zapalić ojcu Pio znicz… Bazylika i przestrzeń wokół, zwłaszcza Dom Ulgi w Cierpieniu wybudowany przez ojca, robią imponujące wrażenie; ale największe zrobiły na mnie freski wykonane przez słoweńskiego jezuitę o. Marko Rupnika (warto poczytać o nim w necie nie tylko w kontekście przecudnych fresków, ale i ekskomuniki, jaką na niego nałożono), a także mauzoleum, gdzie spoczywa nienaruszone – powiedzmy – ciało ojca Pio. Wnętrza, w tym sufit, pokryte są szczerym złotem przetopionym z darów od wiernych, którzy doświadczyli cudu, głównie uzdrowienia, za pośrednictwem ojca Pio. Nie wiem, czy on sam, ubogi zakonnik o prostym sercu, byłby z tego zadowolony. No, ale fabryki świętych rządzą się swoimi prawami. Hotel Sirios, oddalony o 5 minut drogi od bazyliki, był sympatyczny: na kolację jedliśmy szpinak ze schabikiem i jak zwykle było za mało pieczywa oraz wędliny, bo alternatywnie cokolwiek dojeść. Pielgrzymka to pielgrzymka, dobrze, że nie była to wyprawa o wodzie i suchym chlebie.

Grota św. Michała Archanioła

Piąty dzień wyprawy rozpoczął się od wizyty w grocie na Monte Sant Angelo, czyli w sanktuarium, gdzie od V wieku miał się ukazywać Archanioł Gabriel. Klimatyczne miejsce, bo jechało się doń serpentynami, a widok na Zatokę Manfredońską zapierał dech w piersiach.

I stamtąd właśnie przejechaliśmy do Amalfi, które nieco przespałam w autokarze (!!!), ale gdy tylko wysiedliśmy w małym porcie, by popłynąć wodolotem wzdłuż wybrzeża, moje szczęście w skali od 1 do 5 osiągnęło 10. Wchodząc na pokład wyobrażałam sobie, jakie piękne zdjęcia z Amalfi w tle sobie porobię… Niestety, stoczywszy nierówną walkę z wiatrem, który wiał sobie kędy chciał, poddałam się. Na samym nabrzeżu lepiej nie było…

W Amalfi można się zachwycić nie tylko pięknem okolicy i zabytkami, ale też lokalną ceramiką; ja zakupiłam kolorowy dzbanek na oliwę, który stoi w kuchni i przypomina mi, że marzenia się spełnia. Wrócę tam!

Trzy noce spędziliśmy w hotelu Tempio w pobliżu Neapolu. Karmiono nas nieźle, w każdym razie starano się: makaron z fasolą, risotto z łososiem i cukinią, lody, panna cotta, ale śniadania to dalej jedynie croissant i kawa, najlepiej podwójne espresso. Czajnik i zabrana z Polski herbata w torebkach bardzo się przydały, bo jednak herbaciarz ze mnie nie lada. 

Neapol… Vedi Napoli e poi muori… Zobacz Neapol, a potem umrzyj – miał powiedzieć Goethe. Zobaczyłam więc Neapol i omal nie umarłam widząc brud, wszechobecne śmieci, tłumy ludzi…

Doceniłam Polskę: czystą i zadbaną w porównaniu z tym, co ujrzałam. W dodatku ich najukochańsze Napoli było tuż przed rozgrywkami z Juwentusem (chyba) i miastem rządzili kibice. Uliczki i ulice obwieszone były flagami, na rondzie nasz autokar został zatrzymany, bo trzej młodzieńcy musieli, podkreślam, musieli w godzinach szczytu zawiesić baner z napisem „Napoli”, a twarz Maradony uśmiechała się do nas z murali widocznych na niemal każdym bloku, budynku, balkonu, tarasu, witryn sklepowych, stoisk, straganów; nawet w bocznych uliczkach można było znaleźć kapliczkę i do króla strzelców się pomodlić. Maradona jest w Neapolu świętością.

W małej lodziarni nie mogłam się doprosić gałki lodów, bo panowie za trotuarem, w towarzystwie swoich kolegów chyba z całej okolicy, oglądali plakat z piłkarzem, a gdy poszłam z córką na pizzę, właściciel, wiedząc, ze przyszły Polki, od razu zaserwował nam nazwisko „Milik, Milik”. Miałam wrażenie, że jestem w jakiejś wielkiej wsi, bo życie toczyło się na ulicach (może też dlatego, że mieszkania w centrum pozostawiają wiele do życzenia), a każdy znał się z każdym. Wokół plątały się dzieci, młodzież rozjeżdżała się na skuterach, seniorzy palili i pili na okrągło espresso, by – jak powiedziała przewodniczka – żyć najdłużej w Europie. A grupki młodych cieszyły się swoim towarzystwem stojąc lub siedząc… w śmieciach.

Śmieci leżały wszędzie, zapytałam więc przewodniczkę, czy czasem służby nie strajkują, bo z doniesień prasowych wiem, że się to zdarza. – Nie, normalnie pracują – odparła pani Agnieszka, a ja próbowałam sobie wyobrazić, jak wygląda Neapol, gdy śmieci nie są sprzątane. Zresztą, co tutaj sobie wyobrażać: zamiast podziwiać pałac Królewski obserwowałam pracę ulicznej czyszczarki. W środku małego autka siedziało dwóch niczym nieprzejmujących się Włochów, jeden gadał przez komórkę, a drugi, z fajką w ustach, manewrował sprzętem „czyszcząc” wodą krawężniki, co w praktyce oznaczało, że jeździł po nieuprzątniętych wcześniej śmieciach. Pomiędzy nimi przechodziła grupa dzieci z rodzicami i nauczycielami, spiesząc się do pobliskiego teatru – dzieci były poprzebierane w kolorowe stroje, a mamusie na wysokich obcasach przechodziły pomiędzy stertą mokrych już odpadów. Zaczepiłam znów przewodniczkę pokazując jej tę scenę, ale się nie przejęła. – Normalne – skwitowała. – oni mają na wszystko wywalone. Na policję jak zadzwonisz, to też jadą kilka godzin do wypadku. Włosi uważają, że to z nami jest coś nie tak, i że to przez niemiecką okupację jesteśmy zbyt uporządkowani…

Jaką ulgą było wstąpienie do kościoła pw. San Giuseppe w jednej z bocznych uliczek… Wewnątrz znajduje się grób ks. Dolindo Ruotolo, tego od modlitwy „Jezu, Ty się tym zajmij” – cisza, spokój i trochę ludzi, głównie Włoszek (niektóre z pieskami) całujących nagrobek, co świadczyło, że w Neapolu nie wszyscy są kibicami.

Następne na trasie były Pompeje oraz Wezuwiusz. W 79 roku popiół z wulkanu przykrył kilkumetrową warstwą Pompeje i okolice, a pozwijane w śmiertelnych konwulsjach odlewy ciał dawnych mieszkańców oddziaływają na masową imaginację i dziś, ponad dwa tysiące lat później.

1944 lata później

Chociaż wszechobecna komercja do pompejańskich ruin również dotarła, moja wyobraźnia mnie nie zawiodła – gdzie nie spojrzałam, widziałam toczące się tutaj dawne życie… Robią wrażenie i odrestaurowane freski na ścianach, mozaiki na podłogach w co bogatszych domach, uliczne „fast-foody”, system basenów i łaźni, amfiteatr, lupanar czyli dawny dom publiczny, do którego staliśmy w najdłuższych kolejkach 😊; robią wrażenie drzwi zaparte drągiem, postawione przez kogoś w nadziei, że pył nie wedrze się do środka – nawet jeśli się nie wdarł, to warstwa wciąż opadającego pyłu pogrzebała domowników na wieki; robią wreszcie wrażenie różne artefakty, a nade wszystko porośnięte zielskiem góry ziemi, które wciąż czekają na archeologiczne prace. 1/3 terenu pozostaje nieodkryta.

Pompeje znajdowały się pod pyłem przez ponad 1500 lat, odgrzebywanie miasta rozpoczęło się w połowie XVIII wieku. Tam wszystko robi wrażenie i byłam zawiedziona, że zwiedzaliśmy tylko dwie godziny – tygodnia by nie starczyło na oglądanie tego niezwykłego miejsca, tak naprawdę zadeptywanego obecnie przez turystów.

Wezuwiusz też został zmonetyzowany. Najpierw jedzie się busikiem coraz wyżej i wyżej, a gdy wokół nie ma już zieleni, a tylko szara wulkaniczna lawa, trzeba przejść pieszo ze dwie godziny pod sam krater, by spojrzeć mu w ślepia. Warto o tyle, że z góry widać zatokę Neapolitańską, co topograficznie uzmysławia, jak daleko mieli ci, co uciekali przed lawą i pyłem. Daleko nie mieli, ale i tak nie zdążyli.

Na koniec wycieczki zwiedziliśmy Watykan i Rzym, a następnie Asyż. Rzym to muzeum pod gołym niebem. To miasto koniecznie trzeba zobaczyć, i nawet wszechobecne śmieci nie przeszkadzają, bo idąc spogląda się na starożytne zabytki ciągnące się na równi z nowoczesnymi budowlami. Jestem Rzymem zauroczona.

Podobnie jak Asyżem, ale to tam właśnie uznałam, że wszystkich świętych mam już po kokardki. Nastąpił przesyt.

Przewodniczka dużo opowiadała o św. Klarze i oczywiście o św. Franciszku, dzięki któremu o Asyżu jest głośno, ale ja się znieczuliłam. Widziałam, jak z poszczególnych świętych i nimbu, który ich otacza, żyją całe włoskie rodziny – z tych dewocjonaliów, barów i restauracyjek, tej szybkiej przebieżki kolejnych wycieczek śladami świętych. Nic w tym złego czy niestosownego, a jednak „posiadanie” własnego świętego czyni dany rejon o wiele bogatszym, i czasami zastanawiałam się, czy nie aby dlatego mieszkańcy tak bardzo pielęgnują pamięć o nich i ich czynach.

Nasi święci nie są chyba gorsi od swoich włoskich kolegów i koleżanek, a czy istnieje trasa śladami świętych w Polsce? Czy któryś z księży zaprasza na taki szlak, a jeśli nie, to dlatego, że jest mniej atrakcyjny niż italiański? Bo nie to słońce, nie to jedzenie, nie te atrakcje?  

Pisałam o Gietrzwałdzie https://bit.ly/47duJRc porównując go do Lourdes. Jeden z prostych księży z mojej miejscowości powiedział kiedyś, że pomodlić to się można i w wiejskim kościółku, bo liczy się moc modlitwy, a nie miejsce. Chyba się z nim zgadzam.  

Dodaj komentarz